środa, 28 sierpnia 2013

53 - wpis wakacyjny

zebrałam się w sobie i postanowiłam, że dziś napiszę trochę o pobycie w sopocie, wstawię zdjęcia i w ogóle podzielę się kawałkiem siebie z czytelnikami. a czy czytelnicy będą chcieli to czytać i oglądać i czy blogger to zniesie to się zobaczy w trakcie.
a na początku jeszcze chciałam poinformować tych, którzy nie zauważyli, że na końcu strony pojawiła się możliwość polubienia bloga na facebooku. męczyłam się z tym wczoraj bardzo, bo ogólnie to ciemna jestem jeśli chodzi o komputer, a nie chciałam znów kolegi męczyć. najważniejsze, że JAKOŚ się udało i teraz mogę szybciej do was trafiać. więc kto nie polubił to zapraszam.
a jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. to tak. zdjęcia są nieobrobione, a po ostatnich zdarzeniach to nie wiem czy takie surowe mogę dodawać. ale w sumie... nie muszą być one jakieś ekstra, super. widać o co chodzi i o to chodzi ;)

a więc zacznę od początku, gdzie moje nastawienie wyjazdowe było minimalne i niezbyt chętna byłam do wyjazdu. ale. spakowałam co trzeba. kwiatki, korale, ubrania, balsam do opalania (który raz działał za bardzo, a raz w ogóle) i garstkę dobrego humoru, która z każdym dniem się zwiększała. więc wyruszyliśmy rano albo jak kto woli w środku nocy, jakoś po trzeciej. ekstremalna godzina jak dla mnie. (a tak między nami to dziś z małymi przerwami przespałam prawie cały dzień. ale pierwszy raz w ciągu tych wakacji. i w końcu czuję, że to nie był zmarnowany czas). jechaliśmy, jechaliśmy. chociaż w sumie to nie tak długo bo wszyscy się zdziwili, że tak szybko, bez przekraczania ograniczeń. ale nie wiem dokładnie ile czasu to zajęło. drogę powrotną bardziej kontrolowałam. droga "tam" to było dla mnie podziwianie chmur (których w górach jakoś mniej widać), spanie i granie z rodzeństwem w tysiąca. czyli pierwsze zdjęcia. zdjęcia chmur. przez samochodowe okno.








i korek przed zjazdem z autostrady, który zajął pewnie tyle czasu co przejechanie przez nią. no nie. może nie aż tyle, ale długo było.



hmmm, co było potem...
plażing i smażing. ale ja tego za bardzo nie lubię. wolę spacerować brzegiem morza, chociaż leżałam i to dużo na słońcu to chyba więcej spacerowałam. no i doszłam do sopockiego mola (chociaż w sumie to nie miałam aż tak daleko)



 i pod molo:



a taki miałam widok w pierwszy dzień jak się opalałam. wiem, że znowu chmury, ale naprawdę mnie facynowały



kolejnego dnia wybraliśmy się do orłowa. tam też jest molo i nawet bardziej mi się podobało niż to sopockie bo: jest darmowe i nie śmierdzi. a pogoda była wtedy piękna, kolory nieba cudowne więc i zdjęcia wyszły magiczne:







a w orłowie jest też klif, który się osuwa, tak że nawet obawiałam się stać pod nim




korale są? są. kwiatek jest? jest. to można iść






a gdy w mieszkaniu się nudziło to rozgrywały się zawody w tysiąca:



a na wieczorne wyjście również obowiązkowo kwiat i korale:



potem kiedyś tam byliśmy w szymbarku. jest to kawałek drogi od sopotu ale chcieliśmy zobaczyć dom do góry nogami i inne różne fajne rzeczy które się tam znajdowały:




a tu dom w środku. jeśli ktoś ma problemy z błędnikiem to nie polecam tam wchodzić. mi ogólnie nic się nie dzieje, ale myślałam, że do końca nie dojdę...



tu na zewnątrz:






 a tu magiczne drzewo w "świecie bajek", które opowiadało historię powstania kaszub, a przy okazji tak uroczo klipkało oczami, że mnie zauroczyło:





 reszta atrakcji ze "świata bajek". podchodziło się do domku, klikało przycisk i w zależności od historii lektor zaczynał opowiadać bajkę. może już za stara jestem na to, ale fajne zrobione i przemyślane to wszystko.







 a tutaj skaczemy jak piłeczki: co tam, że prawie się od ziemi nie odrywam...




 kolejny dzień, w którym ubrałam moją jasną długą spódnicę i moja mina, jak zobaczyłam, że pada deszcz:




na szczęście potem wróciło słońce, niestety z wiatrem. więc opalać się było można, ale było zimno, że momentami opatulałam się kocem żeby przetrwać








a tu moja siostra na tle pięknego, błękitnego nieba



no i ja. zaciesz...



ostatniego dnia zebrałyśmy tyyle muszelek, które później musiałam czyścić. więc jakby ktoś miał ochotę na muszelkę prosto z bałtyku to zapraszam ;)



no a na końcu był powrót. ja łapałam wschód słońca, znów przez szybę samochodu. momentami usypiałam, ale słońce dalej się gdzieś tam czaiło, aż w końcu wyszło w całej swojej krasie i pięknie nam zaświeciło.







jak już pisałam wcześniej zdjęcia są jakie są, za niedociągnięcia przepraszam, ale ja fotografem nie jestem i to co wyjdzie to idzie dalej ;)
no i jak też już pisałam drogę powrotną kontrolowałam bardziej, ponieważ chciałam zdążyć na 13 być już na miejscu ponieważ moja orkiestra mandolinowa jechała na koncert na słowację. bardzo chciałam zdążyć. i tak w ten oto sposób za przyczyną taty zdążyłam. i w dziewięć godzin dotarliśmy przez całą polskę do celu podróży. a teraz pokażę zdjęcie do którego absolutnie nie mam żadnych praw autorskich. ale. kolega może się nie obrazi, że roztrwaniam jego własność. ale jeśli ja jestem na tym zdjęciu to chyba należy ono trochę do mnie? nie ważne. zdjęcie sprzed wspomnianego wcześniej koncertu. musiałam poukładać nuty ;) a jeśli ktoś miałby ochotę poczytać więcej o mandolinach to zapraszam na robiącą się stronę. jest w budowie jeszcze bardzo wstępnej, ale będzie się rozwijać. a tu wspomniane zdjęcie, które zakończyło mój wakacyjny wyjazd, jak również mój dzisiejszy wpis:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

zapraszam do dyskusji i pozostawienia swojej opinii o moim pisaniu ;)