dziś podobno dzień blogera. więc tort we wpisie będzie pasował idealnie.
nie jest on najbardziej fotogenicznym ciastem jakie robiłam, ale może jest w tym też moja wina bo nie do końca go dobrze zrobiłam.
przepis w stu procentach taki jak na moich wypiekach więc nie będę go niepotrzebnie przepisywać/wklejać/cudować.
jedyne co mam do dodania od siebie to to żeby dawać najlepszej jakości składniki. zawsze się powinno tak robić, ale. czasem braknie czasu, daleko do lepszego sklepu i można się zawieść. u mnie średniej jakości były daktyle, niby miękkie i słodkie ale z jakąś dziwną skórką trudną do zgryzienia. orzechy też nie były idealne, czasem trafiały się gorzkie, a ja myśląc, że jak są ładne i jasne nie spróbowałam i to kolejny błąd. miałam też gotową masę krówkową z puszki, ale myślę, ze długo gotowany kajmak będzie lepszą propozycją. a poza tym??? pyszne. nawet usłyszałam, że lepsze niż od "sowy". no. sama nie wiem. beza idealna. masa też oprócz tych drobnych mankamentów. więc czego można chcieć więcej? kolejnego kawałka i tego żeby nie było taaakie słodkie.
aaa i jeszcze jedna uwaga. w przepisie jest podana średnica blatu bezowego 23 cm. polecam się tego trzymać. ja chciałam koniecznie zmieścić dwa na jednej blaszce i musiałam robić o średnicy 20 cm. wyszły wysokie i jeszcze urosły. no i mi się nie podobały. następnym razem zrobię jeden na jednej blaszce i będę kombinować żeby piec je równocześnie na dwóch blaszkach. może mi się uda. a tu krótka fotorelacja:
sobota, 31 sierpnia 2013
55
znów inny post niż miał powstać. miało być o torcie bezowym, który wyszedł. i nawet wyszedł był spotkać się z rodziną. i chyba smakował, ale o tym kiedy indziej.
teraz (dość dzika godzina) chciałam napisać. coś. coś, jak zwykle mądrego. dla mądrych czytelników.
przypomniałam sobie, o czym wczoraj zapomniałam. o czymś dotyczącym wakacji. stwierdziłam, że wakacje są naprawdę wtedy kiedy nie wiesz jaka jest godzina, a co lepsze, nie wiesz jaki jest dzień tygodnia. tylko w piątek pilnowałam się żeby dać znać orkiestrze, że o nich pamiętam i czekałam na siedemnastą. a tak, to pełen luz. i to tak naprawdę może się nazywać wakacje. jak nie interesuje cię, która jest godzina, o której wstałeś, o której się kładziesz. co dziś będzie na obiad, albo czy na pewno zdążę tam i tam. i czasem potrzeba takiego pełnego odłączenia od rzeczywistości (i od internetu, który z reguły kradnie i marnuje czas).
a o czym chciałam dziś? o niczym konkretnym. chciałam o torcie, ale jest już za późno, więc trzeba coś lekkiego.
dziś przekonałam się, że aby muzyka była naprawdę dobra musi mieć iskrę/ikrę/niewiemjaktonazwaćtocoś. ale musi to coś mieć. wtedy jest taka na sto procent, a nawet jeszcze więcej. i wszystkich porywa. i wszystkim chce się uśmiechać. i jest dobra. a jak ludziom się nie chce, spóźniają się na próby, a potem marudzą to nie jest fajnie. jednak gdy robi się to z pasją wychodzi i to nawet bardzo dobrze.
a dziś była też zupa brokułowa. i nawet udało mi się zdjęcia zrobić więc jutro uzupełnię zupowy wpis.
przypomniał mi się właśnie fragment filmu: "zaraz będzie ciemno", jak spojrzałam na godzinę. trzeba iść spać. więc wszystkim nocnym markom życzę miłej nocy, a tym co już śpią żeby rano z uśmiechem przeczytali mój wpis :) nie no, żartowałam, z uśmiechem nie musi być.
i jak tak dodaję etykietę, po raz kolejny "codzienność" to się zastanawiam czy coś ze mną nie tak? "muzyka" jest taka mała, że jej prawie nie widać, "książki" też się już kurczą o "kuchni" nie wspominając. muszę coś z tym zrobić bo tytuł bloga zobowiązuje.
teraz (dość dzika godzina) chciałam napisać. coś. coś, jak zwykle mądrego. dla mądrych czytelników.
przypomniałam sobie, o czym wczoraj zapomniałam. o czymś dotyczącym wakacji. stwierdziłam, że wakacje są naprawdę wtedy kiedy nie wiesz jaka jest godzina, a co lepsze, nie wiesz jaki jest dzień tygodnia. tylko w piątek pilnowałam się żeby dać znać orkiestrze, że o nich pamiętam i czekałam na siedemnastą. a tak, to pełen luz. i to tak naprawdę może się nazywać wakacje. jak nie interesuje cię, która jest godzina, o której wstałeś, o której się kładziesz. co dziś będzie na obiad, albo czy na pewno zdążę tam i tam. i czasem potrzeba takiego pełnego odłączenia od rzeczywistości (i od internetu, który z reguły kradnie i marnuje czas).
a o czym chciałam dziś? o niczym konkretnym. chciałam o torcie, ale jest już za późno, więc trzeba coś lekkiego.
dziś przekonałam się, że aby muzyka była naprawdę dobra musi mieć iskrę/ikrę/niewiemjaktonazwaćtocoś. ale musi to coś mieć. wtedy jest taka na sto procent, a nawet jeszcze więcej. i wszystkich porywa. i wszystkim chce się uśmiechać. i jest dobra. a jak ludziom się nie chce, spóźniają się na próby, a potem marudzą to nie jest fajnie. jednak gdy robi się to z pasją wychodzi i to nawet bardzo dobrze.
a dziś była też zupa brokułowa. i nawet udało mi się zdjęcia zrobić więc jutro uzupełnię zupowy wpis.
przypomniał mi się właśnie fragment filmu: "zaraz będzie ciemno", jak spojrzałam na godzinę. trzeba iść spać. więc wszystkim nocnym markom życzę miłej nocy, a tym co już śpią żeby rano z uśmiechem przeczytali mój wpis :) nie no, żartowałam, z uśmiechem nie musi być.
i jak tak dodaję etykietę, po raz kolejny "codzienność" to się zastanawiam czy coś ze mną nie tak? "muzyka" jest taka mała, że jej prawie nie widać, "książki" też się już kurczą o "kuchni" nie wspominając. muszę coś z tym zrobić bo tytuł bloga zobowiązuje.
czwartek, 29 sierpnia 2013
54 - takie tam przemyślenia
ostatnio mam problem z wymyślaniem tytułów i stwierdzam, że w najbliższej przyszłości jak znowu będę miała problem to zostawię sam numer.
uzupełnić chciałam jeszcze poprzedni wpis. przed wyjazdem pisałam, że będzie mi brakować żywej muzyki. jakże się myliłam. w sopocie, szczególnie na monciaku, każdego dnia, kilka razy dziennie można było spotkać różnych grajków. jedni lepsi drudzy gorsi, ale każdy robił to z pasją i z oddaniem muzyce. najbardziej zapadło mi w pamięci trio. dziewczyna - skrzypce, chłopak - skrzypce, drugi chłopak - kontrabas. a że ja zawsze doceniam ludzi, którzy grają, zawsze staram się uzupełnić ich futerały/kapelusze jakimś choćby symbolicznym datkiem. tak było i w tym przypadku. przyglądałam im się dłuższy czas a jak odchodziłam to wrzuciłam co wrzucić miałam do skrzypcowego futerału. najbliżej niego stała dziewczyna więc na nią spojrzałam, uśmiechnęłam się, odwróciłam i odeszłam. ale. jak odchodziłam to usłyszałam pełen żalu głos, któregoś z chłopaków: "a na mnie to się już nie popatrzyła" ;) no. tak, że żywa muzyka była i to czasami bardzo miła.
miałam pisać coś jeszcze dotyczącego wakacji, ale teraz mi uciekło...
a teraz reszta przemyśleń, tamto może jeszcze wróci. czy dzień bez słońca, z deszczem, śliwkami w knedlach na obiad (co ewidentnie wskazuje zbliżającą się jesień) może być dobrym dniem? tak. i nawet koleżanka, która myślała, że uda się jej mnie trochę pozłościć nie dała rady. a to za przyczyną kolejnych wspaniałych ludzi. nie z zespołu regionalnego tym razem, a z orkiestry mandolinowej. i osób towarzyszącym działalności mandolinowej. nie pamiętam kiedy ostatnio się tak śmiałam. a to wszystko za przyczyną skojarzeń. chyba. w każdym bądź razie w dużej części. a ja miałam dzień na gadanie głupot (często mi się to zdarza), a wesołe towarzystwo, było wesołe. więc było wesoło. no i się dowiedziałam, że takie staruszki jak my też mogą grać w karty (chyba skierowanie głównie dla dzieci) i bawić się nimi lepiej niż dzieci. które skojarzeń głupich mają mniej niż dorosłe chłopaki. no nie ważne. ważne, że można jednym wypadem naładować się dobrą energią na dwa dni, albo i dłużej.
a przeczytałam dziś piękne filozoficzne stwierdzenie skierowanie do mnie. się mi spodobało więc się nim dziele. prawa autorskie znów zastrzeżone. "światło jest podstawą życia, przyczyną fotosyntezy - a więc i prowokatorem życia. czy można więc inaczej wyrazić emocje, niż przez igranie ze światłem? w prostszy i bardziej dogłębny sposób?" może kontekst nie jest znany i rozumiany, ale nie musi. i nie musi się podobać, tekst jest niby prosty, ale ma głęboki przekaz. teraz kolega będzie się rozpływał w pochwałach, ale jak na ścisły umysł (chyba??) to jest to mądra myśl wiec może.
teraz przejdźmy do prozy życia. jadłam tam daleko w sopocie tort dacquoise z cukierni od "sowy". postanowiłam zrobić go w domu. no i piekłam. przedtem blaty bezowe. teraz przekładałam masą. nie wiem czy wyszedł jak oryginał bo chłodzi się w lodówce i czeka na swoją kolej. jednak nie wyszedł on zbyt fotogeniczny, więc nie wiem czy wpis z nim powstanie, jednakże zaznaczam, że robiony był, a czy jest dobry to w kolejny poście.
a teraz miłej nocy wszystkim życzę i znów przepraszam za pisanie głupot :)
uzupełnić chciałam jeszcze poprzedni wpis. przed wyjazdem pisałam, że będzie mi brakować żywej muzyki. jakże się myliłam. w sopocie, szczególnie na monciaku, każdego dnia, kilka razy dziennie można było spotkać różnych grajków. jedni lepsi drudzy gorsi, ale każdy robił to z pasją i z oddaniem muzyce. najbardziej zapadło mi w pamięci trio. dziewczyna - skrzypce, chłopak - skrzypce, drugi chłopak - kontrabas. a że ja zawsze doceniam ludzi, którzy grają, zawsze staram się uzupełnić ich futerały/kapelusze jakimś choćby symbolicznym datkiem. tak było i w tym przypadku. przyglądałam im się dłuższy czas a jak odchodziłam to wrzuciłam co wrzucić miałam do skrzypcowego futerału. najbliżej niego stała dziewczyna więc na nią spojrzałam, uśmiechnęłam się, odwróciłam i odeszłam. ale. jak odchodziłam to usłyszałam pełen żalu głos, któregoś z chłopaków: "a na mnie to się już nie popatrzyła" ;) no. tak, że żywa muzyka była i to czasami bardzo miła.
miałam pisać coś jeszcze dotyczącego wakacji, ale teraz mi uciekło...
a teraz reszta przemyśleń, tamto może jeszcze wróci. czy dzień bez słońca, z deszczem, śliwkami w knedlach na obiad (co ewidentnie wskazuje zbliżającą się jesień) może być dobrym dniem? tak. i nawet koleżanka, która myślała, że uda się jej mnie trochę pozłościć nie dała rady. a to za przyczyną kolejnych wspaniałych ludzi. nie z zespołu regionalnego tym razem, a z orkiestry mandolinowej. i osób towarzyszącym działalności mandolinowej. nie pamiętam kiedy ostatnio się tak śmiałam. a to wszystko za przyczyną skojarzeń. chyba. w każdym bądź razie w dużej części. a ja miałam dzień na gadanie głupot (często mi się to zdarza), a wesołe towarzystwo, było wesołe. więc było wesoło. no i się dowiedziałam, że takie staruszki jak my też mogą grać w karty (chyba skierowanie głównie dla dzieci) i bawić się nimi lepiej niż dzieci. które skojarzeń głupich mają mniej niż dorosłe chłopaki. no nie ważne. ważne, że można jednym wypadem naładować się dobrą energią na dwa dni, albo i dłużej.
a przeczytałam dziś piękne filozoficzne stwierdzenie skierowanie do mnie. się mi spodobało więc się nim dziele. prawa autorskie znów zastrzeżone. "światło jest podstawą życia, przyczyną fotosyntezy - a więc i prowokatorem życia. czy można więc inaczej wyrazić emocje, niż przez igranie ze światłem? w prostszy i bardziej dogłębny sposób?" może kontekst nie jest znany i rozumiany, ale nie musi. i nie musi się podobać, tekst jest niby prosty, ale ma głęboki przekaz. teraz kolega będzie się rozpływał w pochwałach, ale jak na ścisły umysł (chyba??) to jest to mądra myśl wiec może.
teraz przejdźmy do prozy życia. jadłam tam daleko w sopocie tort dacquoise z cukierni od "sowy". postanowiłam zrobić go w domu. no i piekłam. przedtem blaty bezowe. teraz przekładałam masą. nie wiem czy wyszedł jak oryginał bo chłodzi się w lodówce i czeka na swoją kolej. jednak nie wyszedł on zbyt fotogeniczny, więc nie wiem czy wpis z nim powstanie, jednakże zaznaczam, że robiony był, a czy jest dobry to w kolejny poście.
a teraz miłej nocy wszystkim życzę i znów przepraszam za pisanie głupot :)
środa, 28 sierpnia 2013
53 - wpis wakacyjny
zebrałam się w sobie i postanowiłam, że dziś napiszę trochę o pobycie w sopocie, wstawię zdjęcia i w ogóle podzielę się kawałkiem siebie z czytelnikami. a czy czytelnicy będą chcieli to czytać i oglądać i czy blogger to zniesie to się zobaczy w trakcie.
a na początku jeszcze chciałam poinformować tych, którzy nie zauważyli, że na końcu strony pojawiła się możliwość polubienia bloga na facebooku. męczyłam się z tym wczoraj bardzo, bo ogólnie to ciemna jestem jeśli chodzi o komputer, a nie chciałam znów kolegi męczyć. najważniejsze, że JAKOŚ się udało i teraz mogę szybciej do was trafiać. więc kto nie polubił to zapraszam.
a jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. to tak. zdjęcia są nieobrobione, a po ostatnich zdarzeniach to nie wiem czy takie surowe mogę dodawać. ale w sumie... nie muszą być one jakieś ekstra, super. widać o co chodzi i o to chodzi ;)
a więc zacznę od początku, gdzie moje nastawienie wyjazdowe było minimalne i niezbyt chętna byłam do wyjazdu. ale. spakowałam co trzeba. kwiatki, korale, ubrania, balsam do opalania (który raz działał za bardzo, a raz w ogóle) i garstkę dobrego humoru, która z każdym dniem się zwiększała. więc wyruszyliśmy rano albo jak kto woli w środku nocy, jakoś po trzeciej. ekstremalna godzina jak dla mnie. (a tak między nami to dziś z małymi przerwami przespałam prawie cały dzień. ale pierwszy raz w ciągu tych wakacji. i w końcu czuję, że to nie był zmarnowany czas). jechaliśmy, jechaliśmy. chociaż w sumie to nie tak długo bo wszyscy się zdziwili, że tak szybko, bez przekraczania ograniczeń. ale nie wiem dokładnie ile czasu to zajęło. drogę powrotną bardziej kontrolowałam. droga "tam" to było dla mnie podziwianie chmur (których w górach jakoś mniej widać), spanie i granie z rodzeństwem w tysiąca. czyli pierwsze zdjęcia. zdjęcia chmur. przez samochodowe okno.
a na początku jeszcze chciałam poinformować tych, którzy nie zauważyli, że na końcu strony pojawiła się możliwość polubienia bloga na facebooku. męczyłam się z tym wczoraj bardzo, bo ogólnie to ciemna jestem jeśli chodzi o komputer, a nie chciałam znów kolegi męczyć. najważniejsze, że JAKOŚ się udało i teraz mogę szybciej do was trafiać. więc kto nie polubił to zapraszam.
a jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. to tak. zdjęcia są nieobrobione, a po ostatnich zdarzeniach to nie wiem czy takie surowe mogę dodawać. ale w sumie... nie muszą być one jakieś ekstra, super. widać o co chodzi i o to chodzi ;)
a więc zacznę od początku, gdzie moje nastawienie wyjazdowe było minimalne i niezbyt chętna byłam do wyjazdu. ale. spakowałam co trzeba. kwiatki, korale, ubrania, balsam do opalania (który raz działał za bardzo, a raz w ogóle) i garstkę dobrego humoru, która z każdym dniem się zwiększała. więc wyruszyliśmy rano albo jak kto woli w środku nocy, jakoś po trzeciej. ekstremalna godzina jak dla mnie. (a tak między nami to dziś z małymi przerwami przespałam prawie cały dzień. ale pierwszy raz w ciągu tych wakacji. i w końcu czuję, że to nie był zmarnowany czas). jechaliśmy, jechaliśmy. chociaż w sumie to nie tak długo bo wszyscy się zdziwili, że tak szybko, bez przekraczania ograniczeń. ale nie wiem dokładnie ile czasu to zajęło. drogę powrotną bardziej kontrolowałam. droga "tam" to było dla mnie podziwianie chmur (których w górach jakoś mniej widać), spanie i granie z rodzeństwem w tysiąca. czyli pierwsze zdjęcia. zdjęcia chmur. przez samochodowe okno.
wtorek, 27 sierpnia 2013
52 - chyba znowu bez tytułu
miało być o wakacjach, ale wybieram zdjęcia (już chyba ze czterdzieści - w sumie to nie wiem czy mogę tyle dodać...) i nie mogę się zdecydować. trudna praca. miałam iść spać, ale jakoś mi się odechciało. ludzie mnie osłabiają. na szczęście nie wszyscy. i są ci wspaniali, z którymi tak bardzo chciałam być w zakopanym wczoraj i dziś, ale niestety nie mogłam. i są tacy którzy jednym stwierdzeniem rozśmieszą mnie tak, że nie mogę się opanować, są też tacy którzy wiecznie mają problemy. ale o nich chciałaby nie słyszeć.
a więc nie będzie to wpis wakacyjny. jest to wpis rozluźniający. mogę napisać o jakiejś głupocie. na przykład o tym, że kwiatki mi zakwitły jak mnie nie było, albo że spaliłam sobie plecy w ostatnim dniu pobytu na plaży, albo o tym że kupiłam dwa zestawy foremek do ciastek, albo o tym, że mam tyyyle nowych ozdób do włosów, albo o tym, że stęskniłam się za mandoliną i dziś troszkę grałam. o wszystkim mogę napisać. a tak w sumie o niczym konkretnie nie mam zamiaru pisać. po prostu wystukuję kolejne literki, trochę ze złości, trochę z frustracji, która od jakiegoś czasu się gromadziła. i nie jest ona zła, złą nienawiścią. powstaje z bezsilności. bo czasem na pewne rzeczy nie mamy wpływu, a chcemy je uwidocznić. ja mam bloga, na którym mogę pisać cokolwiek i bardzo przepraszam moich czytelników jeśli czasem wpisy są za bardzo osobiste i takie dla mnie. ten dzisiejszy taki jest. potrzeba wygadania, gdy nie ma nikogo w pobliżu. a blog - ekran komputera słucha i nie narzeka, więc czasem go wykorzystuję.
teraz robię sobie przerwę żeby przeczytać co tam wcześniej nawymyślałam i zaraz dokończę. przeczytałam. i stwierdziłam, że przecież i tak potencjalny czytelnik nie wie kiedy i co napisałam. no ale. to moja głupota. a nie skasowałam tego, bo rzadko kasuję to co napisałam. stwierdzam, że to wychodzi z serca i nie ma się czego wstydzić. jest jak jest i rzeczywistości się nie zmieni.
ale. teraz pozytywnie. już się uśmiecham, może jeszcze poczytam. (teraz "ojciec chrzestny" jest na tapecie) i idę spać.
buziam wszystkich czytających. tych w dobrych nastrojach i tych w gorszych. wszystkich.
a więc nie będzie to wpis wakacyjny. jest to wpis rozluźniający. mogę napisać o jakiejś głupocie. na przykład o tym, że kwiatki mi zakwitły jak mnie nie było, albo że spaliłam sobie plecy w ostatnim dniu pobytu na plaży, albo o tym że kupiłam dwa zestawy foremek do ciastek, albo o tym, że mam tyyyle nowych ozdób do włosów, albo o tym, że stęskniłam się za mandoliną i dziś troszkę grałam. o wszystkim mogę napisać. a tak w sumie o niczym konkretnie nie mam zamiaru pisać. po prostu wystukuję kolejne literki, trochę ze złości, trochę z frustracji, która od jakiegoś czasu się gromadziła. i nie jest ona zła, złą nienawiścią. powstaje z bezsilności. bo czasem na pewne rzeczy nie mamy wpływu, a chcemy je uwidocznić. ja mam bloga, na którym mogę pisać cokolwiek i bardzo przepraszam moich czytelników jeśli czasem wpisy są za bardzo osobiste i takie dla mnie. ten dzisiejszy taki jest. potrzeba wygadania, gdy nie ma nikogo w pobliżu. a blog - ekran komputera słucha i nie narzeka, więc czasem go wykorzystuję.
teraz robię sobie przerwę żeby przeczytać co tam wcześniej nawymyślałam i zaraz dokończę. przeczytałam. i stwierdziłam, że przecież i tak potencjalny czytelnik nie wie kiedy i co napisałam. no ale. to moja głupota. a nie skasowałam tego, bo rzadko kasuję to co napisałam. stwierdzam, że to wychodzi z serca i nie ma się czego wstydzić. jest jak jest i rzeczywistości się nie zmieni.
ale. teraz pozytywnie. już się uśmiecham, może jeszcze poczytam. (teraz "ojciec chrzestny" jest na tapecie) i idę spać.
buziam wszystkich czytających. tych w dobrych nastrojach i tych w gorszych. wszystkich.
niedziela, 25 sierpnia 2013
51 - powrót
jestem i przeżyłam. internet miałam tylko raz na krótko. ale nie odczułam tego aż tak bardzo jak myślałam, że odczuję. a gdy mi było gorzej puściłam głośno muzykę i zajęłam się obrabianiem zdjęć na bloga, które pojawią się w następnym poście. w następnym ponieważ dziś nie mam już siły. a wjazd zakończył się lepiej niż mogłam się spodziewać. koncertem z mandolinami na słowacji. przyjechałam praktycznie w ostatniej chwili i prosto z trasy pojechałam na koncert. ale było warto, bo choć nie graliśmy długo to zobaczyłam wspaniałych ludzi przy których humor od razu się poprawia. a co do wyjazdu. było słońce, deszcz, wiatr, wysoka i niska temperatura. cały przegląd pogodowy. ale nie narzekam. a tu zapowiedź kolejnego posta.
środa, 14 sierpnia 2013
50 - na okrągło
przy ostatnim poście dopiero jak klikałam "opublikuj" to zorientowałam się, że nie ma jednak tytułu. ale nie chciałam już tego zmieniać. tak miało być.
a co dziś? pakowanie. wyjeżdżam z rodziną do sopotu i choć od początku byłam przeciwna (i chyba nadal jestem) to jednak jadę. spakowane mam już najważniejsze czyli spinki do włosów, korale i chustki.
pięćdziesiąty post. i chyba dłuższa przerwa w blogowaniu bo internetu chyba mieć nie będę. no chyba, że w jakiejś galerii dorwę wi-fi to coś skrobnę.
ale zostawiam posta, żeby się koleżanki nie nudziły, te które czytają ;)
no i to by było tyle. zostawiam skrzypce, mandolinę. smutno będzie bez żywej muzyki i bez muzyków, którzy ją tworzą, ale jakoś wytrwam.
do napisania. i życzcie mi żeby nie padało cały czas.
a co dziś? pakowanie. wyjeżdżam z rodziną do sopotu i choć od początku byłam przeciwna (i chyba nadal jestem) to jednak jadę. spakowane mam już najważniejsze czyli spinki do włosów, korale i chustki.
pięćdziesiąty post. i chyba dłuższa przerwa w blogowaniu bo internetu chyba mieć nie będę. no chyba, że w jakiejś galerii dorwę wi-fi to coś skrobnę.
ale zostawiam posta, żeby się koleżanki nie nudziły, te które czytają ;)
no i to by było tyle. zostawiam skrzypce, mandolinę. smutno będzie bez żywej muzyki i bez muzyków, którzy ją tworzą, ale jakoś wytrwam.
do napisania. i życzcie mi żeby nie padało cały czas.
niedziela, 11 sierpnia 2013
49 -
hmmmm, czyżby dopadła mnie starość i rutyna. w sumie to do dzisiejszego posta się zmusiłam, bo stwierdziłam, że dawno nic nie było. nic mądrego, ani pouczającego. o ile ja w ogóle mogę mądre rzeczy pisać.
no ale... teraz pisząc te słowa, nie mam jeszcze tytułu. może do końca mojej wypowiedzi jakiś tytuł się nasunie, mam taką nadzieję.
jakoś energia ostatnio mnie opuszcza, tak powolutku, na chwilę wróci, a potem, tak jak mojej koleżance, włącza mi się tryb leniwca. i nic się nie chce. nawet podnieść z łóżka. starość? upały? brak perspektyw.... hahahah nie no. tu to sama się rozbawiłam. perspektyw nie mam, bo mieć chyba nie chce. w sumie to żyję z dnia na dzień i tylko piątek jest zawsze z góry zaplanowany w dwie próby, a reszta to jak wyjdzie tak będzie. a perspektywy na dalszą przyszłość u mnie nie istnieją. nie wiem co bym chciała robić i kim być w przyszłości więc nie mam się o co bać. a że zawsze powtarzam, że nie chcę mieć faceta (kobiety też nie) to w sumie nie mam się o co przejmować. no chyba, że to brak planów na przyszłość powoduje takie otępienie mojego organizmu. nie mam się czym przejmować to reakcje się spowalniają, aż całkiem zanikną.
dzisiejszy tekst będzie się zaliczał do tych z serii głupich. może nawet zrobię nową etykietę żeby je skatalogować.
a wracając do niechcenia faceta i rozmowy z moją siostrą, że to może oni mnie nie chcą i jej złota myśl:
no ale... teraz pisząc te słowa, nie mam jeszcze tytułu. może do końca mojej wypowiedzi jakiś tytuł się nasunie, mam taką nadzieję.
jakoś energia ostatnio mnie opuszcza, tak powolutku, na chwilę wróci, a potem, tak jak mojej koleżance, włącza mi się tryb leniwca. i nic się nie chce. nawet podnieść z łóżka. starość? upały? brak perspektyw.... hahahah nie no. tu to sama się rozbawiłam. perspektyw nie mam, bo mieć chyba nie chce. w sumie to żyję z dnia na dzień i tylko piątek jest zawsze z góry zaplanowany w dwie próby, a reszta to jak wyjdzie tak będzie. a perspektywy na dalszą przyszłość u mnie nie istnieją. nie wiem co bym chciała robić i kim być w przyszłości więc nie mam się o co bać. a że zawsze powtarzam, że nie chcę mieć faceta (kobiety też nie) to w sumie nie mam się o co przejmować. no chyba, że to brak planów na przyszłość powoduje takie otępienie mojego organizmu. nie mam się czym przejmować to reakcje się spowalniają, aż całkiem zanikną.
dzisiejszy tekst będzie się zaliczał do tych z serii głupich. może nawet zrobię nową etykietę żeby je skatalogować.
a wracając do niechcenia faceta i rozmowy z moją siostrą, że to może oni mnie nie chcą i jej złota myśl:
piątek, 9 sierpnia 2013
48 - refleksja do recenzji cyklu o tytułowym greyu
czytałam tą książkę dość dawno, ale dopiero teraz dotarło do mnie, że musiała ona należeć do jakiegoś gatunku. a więc jest to erotyk. no i w związku z tym muszę trochę cofnąć moje wcześniejsze spostrzeżenia jakoby było tam za dużo seksu. to tak jakbym się czepiała, że w kryminale do siebie strzelają, albo że w przygodowej ktoś wypłynął łódką na wycieczkę. po prostu nie myślałam o tym w ten sposób. i nie bronię tej książki, ani nie zamierzam się nią chwalić w towarzystwie, ale teraz gdy dotarło do mnie, że na tym miała polegać to jakoś bardziej ją szanuję. no. to by było tyle. męczyło mnie to i musiałam napisać, nawet o takiej późnej porze.
a tu podrzucam linki do wcześniejszych recenzji:
pięćdziesiąt twarzy greya
ciemniejsza strona greya
nowe oblicze greya
a tu podrzucam linki do wcześniejszych recenzji:
pięćdziesiąt twarzy greya
ciemniejsza strona greya
nowe oblicze greya
poniedziałek, 5 sierpnia 2013
47 - kontrabas
stało się tak, że miałam wczoraj okazję grać na kontrabasie razem z góralską kapelą (skład czteroosobowy, więc biorąc pod uwagę, że ja grałam to trochę marny). no ale co tam... kolega stwierdził, że nie było tak najgorzej jeśli ludzie siedzieli na widowni i dalej nas słuchali. tak. graliśmy na scenie. ja bez żadnej wcześniejszej próby. ale tu znowu potwierdziło się to co pisałam już niejednokrotnie, wspaniali ludzie i muzyka to najlepsze połączenie. bo dobrzy ludzie mają to do siebie, że są dobrzy. i pomagają zawsze, nawet jak im się chce śmiać, w tym wypadku ze mnie. ale co tam publiczność, co tam fałsze ważne, że my się pośmialiśmy i pograliśmy wspólnie.
a tu moja mina, niezbyt pewna siebie, ale zadowolona:
ps. nie polecam chodzić po słońcu w koralach i bluzce na ramiączkach, bo po takim zabiegu można wyglądać jak zebra. mam nadzieję, że to jakoś minie.
a tu moja mina, niezbyt pewna siebie, ale zadowolona:
ps. nie polecam chodzić po słońcu w koralach i bluzce na ramiączkach, bo po takim zabiegu można wyglądać jak zebra. mam nadzieję, że to jakoś minie.
czwartek, 1 sierpnia 2013
46 - coś
miałam coś wymyślić. ale jakoś mózg mi gorzej ostatnio pracuje. a jedyne co mi przychodzi na myśl to to, że muzyka to potężna siła. jednoczy ludzi. łamie bariery. pomaga nawiązać nowe znajomości. daje radość. powoduje uśmiech na twarzy. uczy współpracy. dziwi. szokuje. daje spełnienie, dumę. można przy niej śpiewać, tańczyć, śmiać się, płakać. i choć to są moje początki na skrzypach, to granie ze wspaniałą kapelą, nawet jeśli tylko momentami, daje taką radość, że trudno to opisać słowami. każdy wie, że jest ważny i potrzebny. a zobaczyć zaskoczoną/zdziwioną minę ojca, który patrzy jak jego syn wywija na skrzypcach jest bezcenne. świat bez muzyki byłby smutny. ona sprawia, że granice nie istnieją. nie ważne jaka narodowość, nie ważne czy ktoś konkuruje z kimś w konkursie. jeśli jest muzyka, barier nie ma i wszyscy chcą tworzyć to wspólnie, dla wspólnego dobra.
a przy okazji chciałam podziękować pewnej osobie, że motywuje mnie do powstawania postów, bo: "nie ma co czytać". i znajduje odpowiedź na moje głupie rozterki życiowe. dzięki A. ;)
a przy okazji chciałam podziękować pewnej osobie, że motywuje mnie do powstawania postów, bo: "nie ma co czytać". i znajduje odpowiedź na moje głupie rozterki życiowe. dzięki A. ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)