poniedziałek, 23 grudnia 2013

86 - bezowe bałwany

kilka razy chciałam podać przepis na bezy. jednak zawsze mi coś nie wyjdzie. jak się staram: ważę wszystko, mierzę czas i na dodatek chcę dla kogoś zrobić popisowe bezy, to mi nie wychodzi. a jak robię "na oko" i z myślą: "a i tak nie wyjdą" to one na złość wychodzą ;)
tak było i dziś. pomyślałam sobie, że jak się uda to fajnie a jak nie to płaczu nie będzie bo robię to tylko dla siebie. no i wyszły.
a czemu nie mogę ustalić przepisu dobrego? bo jajka mają różną wielkość (w sumie mogłabym zważyć, ale i tak by mi nie wyszło). bo cukier puder cukrowi pudrowi nie równy. z solą chyba wszytko zawsze jest ok. bo bezy to tylko te trzy składniki. aaa i podobno wilgoć w powietrzu ma znaczenie, pewnie ma, ale ja nigdy nie pamiętam czy akurat wtedy padało czy nie. 
mniejsza z tym, dziś powstały bezowe bałwanki. może gdzieś kiedyś podobne widziałam ale głowy sobie nie dam uciąć. zainspirowała mnie kuzynka która zrobiła piernikowe piękne bałwanki. ja zrobiłam bezowe i też są. koniecznie przydałoby się im jakieś nakrycie głowy ale nie miałam pomysłu jak takowe wykonać, więc są takie, gołe.


poniedziałek, 16 grudnia 2013

85 - przedświąteczne pierniczenie

no i jak tu nie kochać takich WSPANIAŁYCH kuzynek? 
obie, nieświadomie, sprezentowały mi na mikołaja silikonowe foremki do pieczenia. niby takie same przeznaczenie, a jednak kształty były różne. to jest też genialne, bo podejrzewam, że na pewno kupowały to bez jakiejkolwiek konsultacji. i tym sposobem zyskałam dużą choinkę, małą choinkę, bałwana i gwiazdkę. 
przez pewien czas nie wiedziałam co i z jakiego przepisu bym mogła w nich upiec, ale w końcu trafiłam na babkę piernikową. zrobiłam to ciasto w formie na babkę i wyszło idealnie, a do tego smacznie więc stwierdziłam, że do tych foremek również się nada. nie pomyliłam się. ciasto idealnie zachowuje kształt no i jest piernikowe :)



sobota, 7 grudnia 2013

84 - mikołajowo

chciałam żeby post powstał w mikołajowym dniu, ale najpierw nie miałam aparatu a potem czasu i tym sposobem mikołaje są dziś. ale to nie umniejsza ich znaczenia. inspiracją były ciastka obserwowane w internecie na różnych stronach. 

niedziela, 1 grudnia 2013

83 - recenzja "tysiąc wspaniałych słońc"

całkiem nieświadomie przeczytałam książkę znów o afganistanie, znów tego samego autora. i znowu jestem zadowolona.

autor: khaled hosseni
tytuł: "tysiąc wspaniałych słońc"
skala 1-10: 10

podobnie jak w "chłopcu z latawcem" akcja toczy się w afganistanie, w czasie wojny. jednak teraz jest pokazana z innej perspektywy, z perspektywy kobiet. kobiet uciśnionych, traktowanych przedmiotowo, poniżanych, bitych. szokująca opowieść o odrzuceniu, braku miłości, nienawiści, a jednym powodem tych emocji jest po prostu istnienie. 
historia dwóch kobiet: mariam i lajli. najpierw żyją w równoległych światach potem ich drogi się krzyżują i łączą, już na zawsze. razem znoszą trudy wojny i życia w świecie, którym rządzą mężczyźni. 
pokazany jest świat wojny, śmierci i przedmiotowego traktowania człowieka - szczególnie kobiet. 
książka choć brutalna to jednak godna polecenia. 

niedziela, 24 listopada 2013

82 - recenzja "chłopiec z latawcem"

już dawno nie czytałam czegoś tak mądrego, wzruszającego i poruszającego. 

autor: khaled hosseini
tytuł: "chłopiec z latawcem"
skala 1-10: 10 i więcej

akcja zaczyna się w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku w afganistanie. amir mieszka tylko z ojcem, matka umarła przy porodzie. mają służących: przyjaciela ojca - alego i jego syna - hassana. różnią się pochodzeniem, dlatego automatycznie jeden jest panem, a drugi służącym. jednak nie można tego odczuć, aż tak bardzo. chłopcy w prawie jednakowym wieku i ojcowie znający się od zawsze są zaprzyjaźnieni i lubią ze sobą spędzać czas. jednak jedna nieprzemyślana sytuacja rzutuje na całe życie. przede wszystkim amira, ale też w ogromnej części na życie hassana. wszystko za przyczyną niebieskiego latawca. drogi mężczyzn się rozchodzą. amir z ojcem emigrują do ameryki, a afganistan pogrąża się w wojnie. po latach dorosły już amir powraca, aby naprawić błędy przeszłości.
piękna i wzruszająca opowieść o bezgranicznym oddaniu, przywiązaniu i miłości, do końca. 
nie wiem co więcej mogę napisać, brak słów by opisać to co czułam czytając ją. 
kolejna z listy stu książek wartych polecenia. i choć na początku nie do końca byłam przekonana, to coraz bardziej ta lista zaczyna mi się podobać. 
w tej historii widzimy afgański świat oczami dziecka potem już nastolatka, a na końcu dorosłego człowieka, który powraca tam po prawie dwudziestu latach nieobecności. i jeśli te obrazy z dzieciństwa nie zawsze były miłe, to obrazy, które widzimy gdy amir jest dorosły poruszają i powodują niemiłe odczucia. 
afganistan ogarnięty wojną nie jest przyjazny nikomu, a ludzie zachowują się gorzej niż zwierzęta. 
jednak to nie jest wątkiem przewodnim tej opowieści. jest ona głównie o amirze i hassanie. panu i słudze. dwóch przyjaciołach. młodych chłopcach na których drodze stanęli źli ludzie i którzy zniszczyli ich całe dotychczasowe, szczęśliwe życie. 
nie da się opowiedzieć, trzeba przeczytać. 
tą książkę polecam bardziej niż jakąkolwiek inną.

sobota, 16 listopada 2013

81 - recenzja "córeczka"

czytałam dwie poprzednie książki tej autorki. obie mocne i traktujące o poważnej sprawie. "szczęściara" autobiograficzna, przerażająca i.... sama nie wiem jaka, ale jak słyszę ten tytuł to takie niemiłe uczucie mnie ogarnia. "nostalgia anioła" też była zaskakująca i dająca do myślenia. no ale książki o gwałtach i zabójstwie nie mogą być łatwe i przyjemne. "córeczka" jest inna, opowiadana z innej perspektywy, porusza kompletnie inny problem. ale jest równie nieprzewidywalna i zaskakującą.

autor: alice sebold
tytuł: "córeczka"
skala 1-10: 8

ja to jestem udana, tyle co skończyłam czytać książkę, którą czytałam pewnie około tygodnia. czyli spędzałam dużo czasu z jej bohaterami, a nie pamiętam jak poszczególni bohaterowie się nazywali. i to jest mój odwieczny problem, a nauczyciele zawsze mi nie wierzyli, bo fabułę znałam a bohaterów nie. no ale będzie jak w liceum, opowiem naokoło o tym co się działo ;)

80 - uśmiech

post miał się pojawić wczoraj ale z przyczyn ode mnie niezależnych jest dziś ale również uśmiechnięty ;)

okrągły post więc musi być ładnie. dziś o uśmiechu. uśmiechajcie/uśmiechajmy się zawsze i wszędzie. choć czasem może być trudno, bo brak chęci i energii, to nawet wtedy warto, bo humor się poprawia i inni się do nas uśmiechają.
nie jest to nowością ani tajemnicą, że przez uśmiechanie wzrasta poziom endorfin (chyba?), które sprawiają, że jesteśmy szczęśliwsi.
są różne rodzaje uśmiechów. szyderczy, kpiący, ale też taki zawierający podziw, radość, dumę, wyrażający miłość, przyjaźń, albo zwykłą sympatię dla kogoś.
gdy dopada podły nastrój, nawet krótkie oderwanie od rzeczywistości, w postaci uśmiechu, sprawia ulgę i działa uzdrawiająco.
co może sprawiać, że uśmiech pojawia się na twarzy? jest tyle różnych przykładów, że trudno nawet małą część przedstawić, ale na przykład spotkanie z fajnymi znajomymi. słoneczna pogoda (dla kogoś śnieg). niespodziewany przyjazd kogoś bliskiego. wspólne tworzenie muzyki. dobra ocena :) kawał/dowcip. przeróżne śmieszne sytuacje dnia codziennego. sympatia do kogoś.
są osoby, których uśmiech jest jak powrót do domu z długiej podróży, daje poczucie bezpieczeństwa i sprawia ogromną radość nie do opisania.

życzę wam dużo sytuacji do uśmiechów i osób, które ten uśmiech powodują. 

środa, 13 listopada 2013

79 - bo muszę, bo chcę

stwierdziłam, że muszę coś napisać. bo jakże to tak? tyle dni i nic a nic nie powstaje. i chociaż tematy może jakieś by się znalazły to blokuje mnie chyba to, że nikt by tego nie chciał czytać? sama nie wiem.
przeczytałam dziś w lokalnej gazecie artykuł znajomego, który gdzieś tam dawno zaszczepił we mnie chęć do pisania. może nie tyle chęć, co uzmysłowił mi, że można coś pisać. i jakoś tak mi zostało. a wracając do tego artykułu, to jest taki jakbym chciała ja pisać. o wszystkim i o niczym, bezpośrednio, lekko, z humorem. i powiem wam, że nawet trochę przypomina mi on taki blogowy post. takie moje odczucia.
no. a wcześniej, dzisiaj, sobie myśląc, o czym bym mogła napisać wymyśliłam, że o nałogowym graniu w karty w studenckim gronie. i śmiało mogę napisać, że chyba już mnie nic nie zdziwi. to nic, że na pytanie: "gramy" zawsze pada twierdząca odpowiedź, to nie jest dziwne. dziwne jest to, że pomimo braku miejsca potrafimy zagrać nawet na stojąco robiąc z kolegi, trzymającego teczkę, stolik. i choć ja mistrzem gry nie jestem, to lubię i widać, że innym też to sprawia przyjemność. w liceum graliśmy praktycznie na każdej przerwie w makao. na studiach w tysiąca. najfajniejsze jest przebywanie wspólne w grupie i chęć wspólnego spędzania czasu. 
było o graniu w karty, teraz niech będzie o graniu instrumentalnym. czy wspominałam już, że kapele góralskie i muzyka góralska to jest to, co nie może się równać z niczym innym. genialni koledzy tworzą genialną muzykę. tylko tyle mogę napisać, bo opisać ich muzyki i zapału nie da się słowami. i znów można powiedzieć, że współpraca i działanie dla wspólnego dobra przynosi ogromne korzyści i dużo radości. 
było ostatnio też i słodko, bo tort dla siostry i ciasto dyniowe, niestety nie mam zdjęć, ani autorskich przepisów więc wpisów o tym nie będzie. 
i na koniec taka refleksja, której KOMPLETNIE, NIGDY nie stosuję, ale jest ważna i jakby się do niej stosować to życie byłoby łatwiejsze, mianowicie: "co masz zrobić jutro powinieneś mieć zrobione już wczoraj". fajnie by było, ale w sumie nie byłoby dreszczyku emocji i niepewności.
a. i jeszcze tytuł posta. na początku stwierdziłam, że coś napiszę bo mam bloga, fanpejdża, jakichś tam fanów ;) więc muszę się postarać, a potem stwierdziłam, że ja chcę to napisać naprawdę. nie z przymusu tylko z własnej dobrej woli. 
zaczyna się już robić nudno w tym moim pisaniu, więc zostawiam to i udaję się na spoczynek, a wam życzę miłej nocy i ewentualnie jakichś ciekawych refleksji po przeczytaniu tego mojego monologu.

środa, 6 listopada 2013

78 - recenzja "smażone zielone pomidory"

trafiłam kiedyś na listę stu książek wartych przeczytania. nie wiem kto taką listę stworzył i czym się kierował. jednak prawie trzydzieści książek z tej listy mam przeczytane. ta dzisiejsza też tam była, stamtąd się o niej dowiedziałam i postanowiłam przeczytać. sam tytuł już jest trochę kulinarny więc zachęca jeszcze bardziej.

autor: fannie flagg
tytuł: "smażone zielone pomidory"
skala 1-10: 10

znowu dziesięć punktów w mojej skali. nie potrafię być krytyczna czy co? chociaż co do tej pozycji akurat jestem pewna takiej oceny. 
o czym jest książka? opisuje normalne, czasem ciężkie życie, zwykłych ludzi. jednak najlepsze jest w niej to jak jest napisana. narracja tutaj jest z trzech różnych perspektyw.

niedziela, 20 października 2013

77 - osobiste warsztaty lukrowania

oglądałam dużo filmików, zdjęć krok po kroku, jak dekorować ciastka, przeważnie lukrem królewskim. i o tym jak taki lukier zrobić i jak go barwić. postanowiłam, że poćwiczę dekorowanie tak bez okazji. a odrobina wolnego czasu i zalegające kruche ciasto w lodówce utwierdziły mnie w tym, że to ten czas. 

zacznijmy od lukru. przyznaję, że ten mój mi nie wyszedł taki jak powinien. nie ma aksamitnej konsystencji i chyba był odrobinę za gęsty. a barwniki... zawsze korzystałam z takich w żelu. ostatnio kupiłam w proszku, bo tak jakoś wyszło, no i nie jestem do końca zadowolona, bo o ile kolor wyszedł genialny (mi przede wszystkim chodziło o ładny czerwony) to lukier z dodatkiem tego barwnika w proszku jest niezjadliwy. cierpki w smaku i ogólnie niedobry. z tymi w żelu nie miałam takiego problemu. ale do małych detali nadaje się super, bo ma intensywny ładny kolor. 

wtorek, 15 października 2013

76 - recenzja "oczy smoka"

łatwa, szybka, przyjemna - tak można określić ta książkę.

autor: stephen king
tytuł: "oczy smoka"
skala 1-10: yyyyyy 10?

teraz do mnie dotarło, że to co napisałam wyżej może brzmieć dwuznacznie. nic to. chodziło o to, że jest to książka nieskomplikowana, prosta, łatwa do czytania. fajna dla rozluźnienia umysłu. 
akcja dzieje się dawno, dawno temu jak jeszcze żyły smoki. to dawno. bohaterami są król, jego synowie i czarnoksiężnik. jak również rozliczni przyjaciele. jak to zwykle w takich opowieściach bywa dobro walczy ze złem. zły mag knuje intrygę, aby przejąć rządy nad królestwem. nie obywa się bez ofiar. a najprawowitszy bohater, starszy syn króla, zostaje skazany za ojcobójstwo. musi przekonać wszystkich, że to nie on zabił ojca i musi ratować królestwo od upadku. 
czasem potrzebuję takich książek, niezobowiązujących, które pochłania się praktycznie na raz, a jeśli nie na raz to baardzo szybko. w busie, na uczelni, na wykładzie, na pksie, w busie, w łóżku. byle szybciej dowiedzieć się co będzie dalej.
podobało mi się, że rozdziały były krótkie, więc w razie potrzeby można szybko zakończyć wątek. nie lubię jak rozdział ciągnie się przez czterdzieści stron i nie może się skończyć. tu było fajnie, krótko, co przyśpieszało akcję. kolejną godną zauważenia rzeczą jest narracja. narrator opowiada w pierwszej osobie, o historii, którą być może kiedyś gdzieś usłyszał. oczywiście są dialogi i narracja trzecioosobowa, ale wszystko jest sprytnie połączone i tworzy spójną całość, którą przyjemnie się czyta.
co jeszcze? sama nie wiem. to chyba pierwsza książka kinga jaką przeczytałam (chyba, że inną kiedyś dawno, ale nie pamiętam[jednak czytałam]) i stwierdzam, że może się z nim zaprzyjaźnię. 
a wracając do tej pozycji. polecam, bo jest "łatwa, szybka, przyjemna" ;)

sobota, 12 października 2013

75 - recenzja "mistrz i małgorzata"

sama nie wiem czego się spodziewałam po tej książce, ale na pewno czegoś innego. podejrzewam, że nie do końca zrozumiałam co miała przekazać, ale nie wszystko muszę pojmować.

autor: michaił bułhakow
tytuł: "mistrz i małgorzata"
skala 1-10: 8

gdzieś tam od dawna wiedziałam, że ona istnieje i chyba kiedyś nawet była lekturą szkolną, ja na nią nie trafiłam w szkole więc postanowiłam przeczytać teraz bez przymusu.
postanowiłam, że w tym przypadku nie będę opisywać fabuły. ja kompletnie nie wiedziałam czego się spodziewać i o czym będzie. zaskoczenie było totalne więc nie chciałbym zdradzać potencjalnemu czytelnikowi o co chodzi. a jeśli ktoś czytał to będzie wiedział o czym piszę. 
jak już wcześniej napisałam, chyba nie do końca zrozumiałam przekaz tej książki. bo chyba jakiś przekaz ma? 
na początku ciężko było mi się połapać we wszystkich nazwiskach rosyjskich, które się pojawiały i nieoczekiwanych zmianach biegu wydarzeń. jednak gdy już wszystko jakoś zadomowiło się w moim umyśle zaczęłam czytać "ze zrozumieniem" i coraz bardziej mi się podobało. bo mimo wszystko podobało mi się. nie spodziewałabym się, że książka, która porusza tak różne, ważne tematy może być w taki sposób napisana. i choć nie piszę jakie tematy i w jaki sposób to wybaczcie, dzisiejszy post taki po prostu będzie, z wieloma niedomówieniami. 
naprawdę nie wiem jak ocenić tą książkową pozycję. ma u mnie wysoką notę, osiem, ale to dlatego, że w taki, prosty sposób mi się podoba. no i chyba muszę zacząć czytać więcej mądrych książek przy, których trzeba myśleć żeby umysł lepiej pracował. 
może jakąś polecacie? i jeśliby ktoś miał jakieś zdanie na temat "mistrza i małgorzaty" zapraszam do komentowania. 

poniedziałek, 7 października 2013

74 - hmmmmm....

ostatni tydzień uświadomił mi, że czasem jesteśmy do czegoś zdolni, ale o tym nie wiemy. wystarczy czasem jedno zdanie/słowo, które potrafi dać do myślenia i zmienia postrzeganie świata, otaczających nas wyzwań i problemów. nie dostrzegamy czegoś do czego możemy być zdolni i co możemy zdołać zrobić. a przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli, po odpowiednim bodźcu, tak naprawdę możemy wszystko. 

brzmi to górnolotnie, a jest o małej sprawie, jednak ja się cieszę, że ona jest i że dobrze nam razem. 
życzę wam wszystkim takich ludzi co powodują dobre zdarzenia i potrafią uświadomić coś o czym nie zdajemy sobie sprawy. 
no i miłego tygodnia wszystkim.

czwartek, 3 października 2013

73 - śliwki w czekoladzie

choć sezon śliwkowy już chyba jest zakończony? to może będzie to inspiracją dla kogoś na kiedyś. śliwki w czekoladzie to jedne z moich najulubieńszych czekoladek/pralinek, a ogrom śliwek i koleżanka (a tak naprawdę jej tata) zainspirowali mnie do zrobienia ich w domu.




niedziela, 29 września 2013

72 - muzycznie

jeszcze godzinę temu miałam taki fajny tekst w głowie. teraz gdzieś się stracił. ale może w trakcie do mnie wróci, choć we fragmentach.
muzyka łączy ludzi. duża część tych dobrych ludzi, których znam, są z zespołów, w których jestem. i są to jedne z lepszych znajomości.
a czemu dziś post muzyczny? bo dziś było śmiesznie muzycznie, fajnie muzycznie, ekstremalnie muzycznie, podtekstowo muzycznie, no i w ogóle muzycznie. a jeszcze dlatego, że rok temu (z kawałkiem) zaczęłam moją "przygodę" z mandoliną. kolega zgodził się rozstać ze swoją i pożyczyć mi ją na jakiś czas, wtedy też zaczęłam i do tego czasu jakoś to się dzieje, że ona jest w moim życiu. pojawiła się moja własna, a kolegowa wróciła do właściciela, który też w dużym stopniu przyczynił się do mojego grania. a który nie może pojąć tego, że jestem głucha i ze słuchu nie potrafię zagrać. co udowodniłam bardzo ładnie wczoraj podczas wspólnej nauki. nic na to nie poradzę, ale będę próbować grać bez nut ;)




środa, 25 września 2013

71 - recenzja KUKBUK nr 5

nie wiem czy można recenzować gazetę. i czy istnieje słowo "recenzować"? nie ważne. ja spróbuję to zrobić. jak już gdzieś tam kiedyś wspominałam lubię czytać kukbuka. magazyn kulinarny, który funkcjonuje od początku tego roku (tak naprawdę to już od grudnia poprzedniego). dwumiesięcznik. i zanim kupiłam pierwszy numer to dużo o nim się naczytałam w necie i stwierdziłam, że chcę go mieć. mogę mieć jeden magazyn, który będę kupować i nie będę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia ;)



70 - bezglutenowe słoneczne ciastka

popełniłam dziś słoneczne ciastka. czemu słoneczne? bo żółte jak małe słoneczka. czemu bezglutenowe? bo pojawiło się niedawno takie wyzwanie i postanowiłam poszukać czy dieta bezglutenowa jest smaczna i zjadliwa. na szczęście ja nie muszę na co dzień zmagać się z produktami bez glutenu, czyli praktycznie produktami bez mąki. jest to dość uciążliwe, ale są przepisy do tej diety i jest ich coraz więcej. a ja zamierzam jeszcze co najmniej kilka przetestować. ten przepis znalazłam u kuzynki w przepisach dołączonych do robota kuchennego. banalne i nawet smaczne ciastka, ale trzeba się przyzwyczaić do tego smaku, a wtedy myślę, że bezglutenowce się ucieszą, że mogą sobie schrupać ciasteczko. pięknie żółciutkie ciasteczko.

co nam potrzeba:
300 g mąki kukurydzianej
200 g cukru pudru
125 g miękkiego masła
2 jajka

wtorek, 24 września 2013

69 - ciasto (pizza) ze śliwkami

choć na ten post planowałam coś na temat skojarzeń i podtekstów, wszechobecnych w naszym życiu. to będzie dziś o placku, po którym już nawet wspomnienie nie zostało. 
jak nie ma sezonu na śliwki to robię z tymi ze słoika w zalewie (jak z kompotu) ale kolor ciasta jest zdecydowanie lepszy z tych świeżych.
ciasto na spodzie jest drożdżowe z przepisu na pizzę, chyba od babci. wystarczy dodać odrobinę więcej cukru i może być do słodkich wypieków. patent ze śmietaną chyba z przepisu na tartę alzacką, która też kiedyś będzie się musiała tu pojawić. a kruszonka, po wielu innych próbach jest z moich proporcji. chrupiąca i słodka. może nawet za słodka, ale dzięki temu taka pyszna.

co nam będzie potrzeba:

sobota, 21 września 2013

68 - recenzja "ojciec chrzestny"

"albo napisz coś mądrego na blogu". słowa mojej koleżanki z wczoraj. a więc postanowiłam coś napisać dziś. a, że skończyłam czytać to o tym będzie. już dawno nie pisałam tych moich mini recenzji więc nie wiem jak dziś wyjdzie.  

autor: mario puzo
tytuł: "ojciec chrzestny"
skala 1-10: 7

o "ojcu chrzestnym" słyszałam od zawsze, praktycznie odkąd pamiętam. a to za sprawą mojego taty, który bardzo lubi ten film, a szczególnie muzykę. więc główny temat muzyczny z tego filmu próbowałam grać praktycznie na każdym instrumencie z którym miałam do czynienia (na pianinie, gitarze, harmonijce, mandolinie, skrzypcach). i nawet teraz słyszę jak tata to gwiżdże. całkowicie nieświadomie, gdzieś z głębi podświadomości. więc z takimi doświadczeniami z dzieciństwa już jako dorosła postanowiłam przeczytać o co tam chodzi. bo film (pierwsza część) podobał mi się bardzo, toteż ciekawa byłam książki.
jeśli chodzi o książkę. strasznie długo ją męczyłam. jakoś czytanie mi nie szło. ale to może też dlatego, że czytam głównie wieczorami, a przez moje głupie przywiązanie do internetu czas wieczorem z reguły jest marnowany. ale jednak skończyłam. 
no i tak. stwierdzam, że mafijne klimaty to jednak chyba nie to co najbardziej lubię. choć thillery i kryminały lubię, a to niby podobne, to z tym miałam jakiś wewnętrzny problem. może powodowane było to tym, że znałam fabułę z filmu więc nie było dreszczyku emocji i niecierpliwego wyczekiwania co tam za chwilę się wydarzy. jednak książka jest bardzo dobra, a tamto to tylko moje bardzo subiektywne odczucia. mimo wszystko bardzo mi się podobała. a szczególnie ostatnie zdanie, które jakby w idealny sposób zakończyło całą fabułę.
teraz przypomniałam sobie na czym polegają recenzje. najpierw jakieś ogólne streszczenie potem ocena. zapomniałam, że ktoś mógł tego nie przeczytać.
a więc cała książka oparta jest na historii życia rodziny corleone. w szczególności dona corleone z synami i jego rodziny. wszystko to pięknie nazywa się rodzina a w rzeczywistości jest świetnie przemyślaną, mafijną siatką. don staje się ojcem chrzestnym wszystkich potrzebujących, którym pomaga, a od których w zamian oczekuje lojalności. śmierć i zabijanie jest dla nich chlebem powszednim, ale to wszystko po to by tym słabszym żyło się lepiej. mafia jak to mafia. ma wzloty i upadki, tak też w przypadku tejże rodziny. mieli gorsze dni/lata, ale wspólne działanie może wszystko naprawić. 
choć momentami brutalna i niezgodna może z czyimiś poglądami to jednak piękna historia. przywiązania żon do swoich mężów. braterskiej miłości. ojcowskiego oddania. jak również miłości synów do ojca. 
wszystko to w zgrabny sposób połączone kilkoma mniejszymi wątkami tak, że czytelnik nie ma czasu się znudzić. przemyślana i dobrze napisana książka. a dlaczego tylko siedem w mojej skali? sama nie wiem, na początku dałam osiem, ale stwierdziłam, że jednak czegoś dla mnie tam zabrakło. może muzyki w tle w czasie czytania? nie wiem. ale polecam przeczytać.

środa, 18 września 2013

67 - jogurt z owocami i muffiny ze śliwkami

jaki może być szybszy i zdrowszy (całkowicie bez cukru) deser? ostatnio przypomniałam sobie o jogurtach z owocami. i zaczęłam testować z różnymi kombinacjami smakowymi. wiem, że już trochę późno, bo najlepsze, np. truskawki już się skończyły, ale można wyczarować coś super z tego co pod ręką. ja mam maliny w ogródku (już same one by wystarczyły), banany były, winogrona jakieś i gruszka (również jogurt naturalny). więc wszystko obrałam (nawet winogrona), wypestkowałam, zmiksowałam (jak robię tylko dla siebie to blenderem dziś musiałam użyć większego sprzętu) i podałam. fajne, orzeźwiające, lekkie, słodkie coś. co jest dobrym wypełniaczem między posiłkami no i jest zdrowe i proste. każdy może wybrać dowolny smak. możliwości wiele. ale nie muszę chyba o tym pisać, bo podejrzewam, że każdy kiedyś coś takiego próbował.


66 - refleksyjnie

dawniej jakoś wszystko było łatwiejsze. i choć pamiętam jak nieraz w podstawówce siedziałam nad prościuteńkim zadaniem, do bardzo późnych godzin nocnych z myślą, że nigdy nie skończę, to było jakoś łatwiej. nie twierdzę, że teraz mam trudno, bo nie muszę myśleć o pracy czy własnej rodzinie, bo jej nie mam. więc jakby prościej niż inni. a jednak dorosłość nie jest tak kolorowa jak wydawała się w dzieciństwie. nie ma już tej radości z biegania po opadłych liściach, albo ze zbierania kasztanów. wszystko co jako dziecko chciałam zrobić teraz mogę i jakoś nie jest to już takie fajne jak mogłoby być kilkanaście lat temu. tak się zastanawiam teraz czemu narzekam? nie mam źle, a nawet mam dobrze w życiu. a jednak... a to o tym dziecięcym postrzeganiu świata dorosłych... chyba każdy tak miał, że chciał być już "duży". no i ja się pytam po co? aby musieć podejmować trudne decyzje, jeździć tu i tam i załatwiać różne sprawy. czasem fajnie jest żyć w nieświadomości problemów świata i tego co nas otacza. przypomniała mi się książka "dzieci z bullerbyn". jedna z moich ulubieńszych z dzieciństwa. te dzieci były szczęśliwe, bo nie do końca zdawały sobie sprawę ze świata dorosłych.

poniedziałek, 16 września 2013

65 - przepiśnik

jakiż mógłby być lepszy prezent, niż prezent kulinarny. a szczególnie taki bez powodu. od fajnego kogoś. na chwilę przed tym jak dowiedziałam się, że jednak jestem na trzecim roku. no ten dla mnie jest idealny. i choć nie wiem czy autorka wyraża zgodę na rozpowszechnianie to muszę się nim podzielić. tak. ręcznie robiony przepiśnik. już sama nazwa wywołuje uśmiech na twarzy. w komplecie nowe foremki (zbiory cały czas rosną), ale on jedyny w swoim rodzaju. i podejrzewam, że takiego drugiego nie ma. i cieszę się, że jednak nie zdecydowałam się wcześniej przepisywać mojego przepisowego zeszytu. od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem przepisania wszystkiego na nowo. teraz będę miała gdzie. a tu macie to cudo :)

sobota, 14 września 2013

64 - ciasto marchewkowe pole

kilka lat temu, jak zaczynałam przeglądać blogi kulinarne i takowe odnajdywałam w sieci. dziwiło mnie to, że ludzie robią tyle zdjęć jedzenia. zastanawiałam się po co? no ale, już zaczynam to rozumieć. sama też od dłuższego czasu fotografuję każdą słodką rzecz, którą zrobię i czasami zwykły obiad. i dociera do mnie, że robię to aby zapamiętać. taki stolarz czy murarz na przykład. zrobi stół, zbuduje dom i ta rzecz służy przez długie lata. a gotowanie, pieczenie to dość niewdzięczna ulotna czynność. długo trzeba stać w kuchni, zbiera się sterta brudnych naczyń a jedzenie zostaje szybko pochłonięte i znika. dlatego można zachować je na zdjęciu. a, że ostatnio spodobało mi się robienie zdjęć krok po kroku to inna sprawa. może nie przetrzymuje to wspomnień, ale czasem podczas rozmów z różnymi ludźmi słyszę tak kompletne nieobeznanie w kuchni (ja też mistrzem nie jestem, ale jakąś praktykę mam), że stwierdziłam, że kilka dodatkowych zdjęć może zapobiec niepotrzebnym pytaniom i pomóc komuś w pracach kuchennych. bo jeżeli ktoś coś już przetestował/wypróbował/nauczył się na własnych błędach to może się tym podzielić żeby komuś było łatwiej. i dlatego też powstaje część blogów, by instruować i pomagać ludziom.

ale do rzeczy. zawsze zastanawiałam się jak smakuje ciasto marchewkowe, ale też zawsze mnie jakoś odstraszało. bo ciasto marchewkowe? jakże to tak? zostawiłam kiedyś otwarte moje wypieki i mama tak przeglądała i przeglądała i stwierdziła, że zrobimy ciasto marchewkowe (polecam zobaczyć zdjęcia doroty). no i zrobiłyśmy, głównie ja bo nie lubię jak ktoś mi pomaga. przeszło moje najśmielsze oczekiwania. myślałam, że będzie kompletna klapa a wyszło zaskakujące. i na dodatek bardzo dobre. więc już teraz polecam.


piątek, 13 września 2013

63 - co mnie wkurza

wracam do codzienności, po ostatnich kuchennych wpisach. wymyśliłam sobie, w trakcie wieczornej wędrówki do łazienki, że stworzę, taki niby cykl wpisów. zaczynający się od dzisiejszego: "co mnie wkurza". chciałam pisanie odłożyć na jutro, ale za dużo pomysłów zaczęło krążyć mi po głowie, żebym mogła spokojnie usnąć. 
po pierwsze. wkurza mnie mała muszka, która dobija do ekranu mojego laptopa - jedynej aktualnie świecącej rzeczy w moim pokoju. 
ale ona była nieplanowana. co mnie wkurza tak najbardziej, najbardziej? chyba to jak ktoś robi błędy ortograficzne, w wiadomościach, mailach, smsach. dla mnie to brak szacunku dla innej osoby. jak nie jestem pewna to sprawdzam pisownię, nie piszę, albo chociaż słucham wszechobecnych podpowiadaczy, czy to w komputerze, telefonie czy internecie. to jest bardzo denerwujące. dalej? wkurzają mnie ludzie, którzy nie potrafią powiedzieć co myślą, prosto w twarz. ja wychodzę z założenia, że wolę mieć jednego najprawdziwszego wroga niż dziesięciu niby przyjaciół. nie udaję przyjaźni i tez nikogo o nią nie proszę, jeśli ktoś ma ochotę to zapraszam, ale nikogo o zainteresowanie prosić nie będę. 

środa, 11 września 2013

62 - foremkowe królestwo

kolejny z rzędu wpis około kulinarny, ale jakoś najłatwiej mi o tym pisać. co nie oznacza, że innych nie będzie. będą. jednak nad nimi trzeba więcej myśleć. 
wpis dedykuję temu co się obiadu domaga, ale niech wie, że słodkie rzeczy są bliższe mojemu sercu. lecz obiad też jest, o czym jeszcze dalej wspomnę. 

dziś o foremkach (na pewno o czymś jeszcze wspomnę, ale to właśnie jestem ja). 

aaaaa zrobiłam sobie właśnie przerwę na piernika z mlekiem i jest OBŁĘDNY. ale o tym też potem, tylko chciałam od razu napisać co czuję.

tak. dziś o foremkach. pierwszy raz o tym pomyślałam jeszcze przed powstaniem bloga, teraz moja kolekcja się powiększyła, a mimo dużej ilość foremek prawie każdą wiem skąd mam i o tym też napiszę. obiecywałam kiedyś tutaj, że powstanie taki wpis. a, że mam się uczyć do egzaminu to okoliczności są sprzyjające do robienia zdjęć ogromnej ilości foremek. chyba je policzę... (chyba 175, ale z jednymi jest dużo kombinacji więc może ktoś policzy mi ilość dostępnych możliwości ;) 
a teraz do rzeczy. kuzynka stwierdziła, że woli wpis ze zdjęciami, i że czyta się to prawie jak komiks. więc tak będzie i dziś. zdjęcia poprzeplatane tekstem. zacznę od zdjęcia sprzed prawie roku. mojej kolekcji już dość pokaźnej


niedziela, 8 września 2013

61 - kawałek celofanu i wstążeczka

przekonałam się jak kawałek celofanu i czerwona wstążeczka potrafią zrobić z normalnej rzeczy rzecz niezwykłą.
dostałam propozycję upieczenia czegoś. może pierniczków? a jeśli pierniczki to może serca? więc powstały piernikowe serca. magiczne. czuć pierniki jeszcze w lecie. i choć piekłam już nie raz pierniki właśnie w letnich miesiącach to teraz jakoś bardziej na mnie podziałały. szukałam jakiegoś przepisu, żeby mogły być grubsze, twardsze i szybsze od takich jak robię zazwyczaj. a zazwyczaj korzystam z przepisu, w którym ciasto leżakuje. długo. a ja potrzebowałam już. teraz. zaraz. więc sięgnęłam do mojego ulubionego bloga moje wypieki. jeszcze mnie nie zawiódł. a tam znalazłam przepis na katarzynki. i stwierdziłam, że to jest to. i dobrze stwierdziłam. super smak, szybko się robią, składniki prawie zawsze są pod ręką. czego chcieć więcej? jak dla mnie, niczego. są twarde. ale pierniki MUSZĄ być twarde. takie żeby zęby połamać. i jak ktoś dziś powiedział: "najlepsze twarde - do moczenia w mleku". tak. twarde i pachnące. a więc piekłam sobie. duże (średnio, ale wystarczająco), grube, pachnące pierniki. mi z jednej porcji składników wyszło ok. 25 sztuk. więc dorabiałam drugą turę ;)
ale. nie cały czas było tak kolorowo.
zaczęłam piec i pojawiła się radość z opisanych powyżej zalet i dodatkowo walory smakowe jeszcze ciepłego piernika - w miarę miękkiego.


60 - znów okrągło

miał dziś powstać wpis o piernikowych sercach o których już wspominałam na facebooku. mam już wybrane zdjęcia, wymyślony tekst. ale dziś tego wpisu nie będzie. z innych blogów kulinarnych dowiedziałam się o akcji "danie jakiego nie widzieliście", czy coś o podobnej nazwie... więc stwierdziłam, że głupio by było dawać ciastkowy wpis gdy inny dziś się jednoczą i piszą o jednym. ja nie będę pisać o tym co najwyżej podam kilka linków do ulubionych blogów i sami sobie poczytacie, przemyślicie. a więc: klikklikklikklik. tylko kilka, na wielu innych są podobne wpisy. no, a ja zaplanowany post przekładam na jutro i idę regenerować siły i zbierać ostatnie promienie słońca. wszystkim życzę miłej niedzieli.


ooooo i dziś 60 wpis. to już chyba dużo :)

czwartek, 5 września 2013

59 - muffiny z malinami

jeeej, ja chyba nigdy nie piekłam nic z malinami... bo taki zapach na pewno bym zapamiętała. od dawna przymierzałam się do zrobienia muffin z malinami zamiast borówek z tego przepisu. strzał w dziesiątkę. wystarczy zamienić borówki na maliny i gotowe. dalej nie potrafię powiedzieć jaka ma być ilość owoców. mi do drugiej partii trochę brakło i musiałam biec dozbierać więcej. zależy od upodobań ;) tylko jedno zdjęcie, ale chyba wystarczy. jak wracałam z ogródka już widziałam te babeczki z tłem z tego drewna. a kwiat koniczynki znalazłam przy okazji i też pasuje. 
zapraszam do pieczenia


środa, 4 września 2013

58 - kurczak z brokułami w cieście francuskim

nadszedł w końcu ten dzień, że sfotografowałam to danie. wspominałam o nim w tym poście. to było z zakończenia moich zmagań z nauką na okres wakacji. teraz znów muszę znaleźć motywację do nauki... ale nie o tym miało dziś być. miało być o obiedzie, który każdy może przygotować. dziewczyna, chłopak, posiadający umiejętności i nie posiadający. więc zapraszam wszystkich i zachęcam do podzielenia się ewentualnym spostrzeżeniami po upieczeniu. a inspiracją był ten przepis.

co nam będzie potrzebne:

- płat ciasta francuskiego (nie polecam głęboko mrożonego tylko takie z lodówki gotowe do użycia, ale może to tylko ja mam a nim problem)
- 2-3 piersi z kurczaka
- brokułowe drzewko
- jajko
- ser żółty
- przyprawy do mięsa, wedle uznania

dodatkowo:

- ząbek czosnku
- łyżka kwaśnej śmietany
- 1,5 łyżki majonezu
- pieprz
- pomidory


poniedziałek, 2 września 2013

57 - dziwnie

przypomniała mi się kolejna rzecz, o której miałam pisać w poście wakacyjnym. tak naprawdę to chciałam to pisać dużo wcześniej, od razu jak to zaobserwowałam ale jakoś nie wyszło. chodzi mianowicie o to, że chodząc po plaży widziałam całe rodziny (rodzice i dzieci), części rodzin (opiekun z dziećmi), pary starsze i młodsze, grupy przyjaciół/kolegów/koleżanek. i tylko jednego chłopaka, który wyglądał jakby był sam. sam przyszedł na plażę, sam siedział na ręczniku. i był tak strasznie smutny. nie wiem, może się mylę i gdzieś tam byli jego znajomi, a on po prostu miał gorszy dzień, ale może było tak jak mówię. i ludzie rzeczywiście są człowiekowi potrzebni w życiu?
ludzie, którzy wysłuchają, wesprą, (pogłaszczą po głowie), gdy jest źle i gdy jest dobrze. człowiek to istota stadna i choć ja czasem czuję, że wolałabym być wyalienowana to podejrzewam, że długo bym nie wytrzymała.
a czemu dziwnie? bo nie myślę. częściej niżbym chciała. nie myślę i czasem mogę ludzi wyprowadzać z równowagi. swoją natarczywością, infantylnym myśleniem i wyolbrzymianiem problemów. problemy może czasem mają rzeczywisty rozmiar, ale przekazane przeze mnie nabierają monstrualnych rozmiarów i powodują, że ludzie wkoło myślą, że coś ze mną nie tak. ja sama tak myślę. chociażby pisząc tego posta. 
ale czuję, że trudno będzie się zmienić i doceniam jeśli ktoś mimo wszystko trwa nadal gdzieś w pobliżu.

sobota, 31 sierpnia 2013

56 - tort dacqouise

dziś podobno dzień blogera. więc tort we wpisie będzie pasował idealnie.
nie jest on najbardziej fotogenicznym ciastem jakie robiłam, ale może jest w tym też moja wina bo nie do końca go dobrze zrobiłam. 
przepis w stu procentach taki jak na moich wypiekach więc nie będę go niepotrzebnie przepisywać/wklejać/cudować.
jedyne co mam do dodania od siebie to to żeby dawać najlepszej jakości składniki. zawsze się powinno tak robić, ale. czasem braknie czasu, daleko do lepszego sklepu i można się zawieść. u mnie średniej jakości były daktyle, niby miękkie i słodkie ale z jakąś dziwną skórką trudną do zgryzienia. orzechy też nie były idealne, czasem trafiały się gorzkie, a ja myśląc, że jak są ładne i jasne nie spróbowałam i to kolejny błąd. miałam też gotową masę krówkową z puszki, ale myślę, ze długo gotowany kajmak będzie lepszą propozycją. a poza tym??? pyszne. nawet usłyszałam, że lepsze niż od "sowy". no. sama nie wiem. beza idealna. masa też oprócz tych drobnych mankamentów. więc czego można chcieć więcej? kolejnego kawałka i tego żeby nie było taaakie słodkie. 
aaa i jeszcze jedna uwaga. w przepisie jest podana średnica blatu bezowego 23 cm. polecam się tego trzymać. ja chciałam koniecznie zmieścić dwa na jednej blaszce i musiałam robić o średnicy 20 cm. wyszły wysokie i jeszcze urosły. no i mi się nie podobały. następnym razem zrobię jeden na jednej blaszce i będę kombinować żeby piec je równocześnie na dwóch blaszkach. może mi się uda. a tu krótka fotorelacja:



55

znów inny post niż miał powstać. miało być o torcie bezowym, który wyszedł. i nawet wyszedł był spotkać się z rodziną. i chyba smakował, ale o tym kiedy indziej.
teraz (dość dzika godzina) chciałam napisać. coś. coś, jak zwykle mądrego. dla mądrych czytelników. 

przypomniałam sobie, o czym wczoraj zapomniałam. o czymś dotyczącym wakacji. stwierdziłam, że wakacje są naprawdę wtedy kiedy nie wiesz jaka jest godzina, a co lepsze, nie wiesz jaki jest dzień tygodnia. tylko w piątek pilnowałam się żeby dać znać orkiestrze, że o nich pamiętam i czekałam na siedemnastą. a tak, to pełen luz. i to tak naprawdę może się nazywać wakacje. jak nie interesuje cię, która jest godzina, o której wstałeś, o której się kładziesz. co dziś będzie na obiad, albo czy na pewno zdążę tam i tam. i czasem potrzeba takiego pełnego odłączenia od rzeczywistości (i od internetu, który z reguły kradnie i marnuje czas). 

a o czym chciałam dziś? o niczym konkretnym. chciałam o torcie, ale jest już za późno, więc trzeba coś lekkiego. 
dziś przekonałam się, że aby muzyka była naprawdę dobra musi mieć iskrę/ikrę/niewiemjaktonazwaćtocoś. ale musi to coś mieć. wtedy jest taka na sto procent, a nawet jeszcze więcej. i wszystkich porywa. i wszystkim chce się uśmiechać. i jest dobra. a jak ludziom się nie chce, spóźniają się na próby, a potem marudzą to nie jest fajnie. jednak gdy robi się to z pasją wychodzi i to nawet bardzo dobrze. 
a dziś była też zupa brokułowa. i nawet udało mi się zdjęcia zrobić więc jutro uzupełnię zupowy wpis. 

przypomniał mi się właśnie fragment filmu: "zaraz będzie ciemno", jak spojrzałam na godzinę. trzeba iść spać. więc wszystkim nocnym markom życzę miłej nocy, a tym co już śpią żeby rano z uśmiechem przeczytali mój wpis :) nie no, żartowałam, z uśmiechem nie musi być. 

i jak tak dodaję etykietę, po raz kolejny "codzienność" to się zastanawiam czy coś ze mną nie tak? "muzyka" jest taka mała, że jej prawie nie widać, "książki" też się już kurczą o "kuchni" nie wspominając. muszę coś z tym zrobić bo tytuł bloga zobowiązuje.

czwartek, 29 sierpnia 2013

54 - takie tam przemyślenia

ostatnio mam problem z wymyślaniem tytułów i stwierdzam, że w najbliższej przyszłości jak znowu będę miała problem to zostawię sam numer.
uzupełnić chciałam jeszcze poprzedni wpis. przed wyjazdem pisałam, że będzie mi brakować żywej muzyki. jakże się myliłam. w sopocie, szczególnie na monciaku, każdego dnia, kilka razy dziennie można było spotkać różnych grajków. jedni lepsi drudzy gorsi, ale każdy robił to z pasją i z oddaniem muzyce. najbardziej zapadło mi w pamięci trio. dziewczyna - skrzypce, chłopak - skrzypce, drugi chłopak - kontrabas. a że ja zawsze doceniam ludzi, którzy grają, zawsze staram się uzupełnić ich futerały/kapelusze jakimś choćby symbolicznym datkiem. tak było i w tym przypadku. przyglądałam im się dłuższy czas a jak odchodziłam to wrzuciłam co wrzucić miałam do skrzypcowego futerału. najbliżej niego stała dziewczyna więc na nią spojrzałam, uśmiechnęłam się, odwróciłam i odeszłam. ale. jak odchodziłam to usłyszałam pełen żalu głos, któregoś z chłopaków: "a na mnie to się już nie popatrzyła" ;) no. tak, że żywa muzyka była i to czasami bardzo miła. 
miałam pisać coś jeszcze dotyczącego wakacji, ale teraz mi uciekło...
a teraz reszta przemyśleń, tamto może jeszcze wróci. czy dzień bez słońca, z deszczem, śliwkami w knedlach na obiad (co ewidentnie wskazuje zbliżającą się jesień) może być dobrym dniem? tak. i nawet koleżanka, która myślała, że uda się jej mnie trochę pozłościć nie dała rady. a to za przyczyną kolejnych wspaniałych ludzi. nie z zespołu regionalnego tym razem, a z orkiestry mandolinowej. i osób towarzyszącym działalności mandolinowej. nie pamiętam kiedy ostatnio się tak śmiałam. a to wszystko za przyczyną skojarzeń. chyba. w każdym bądź razie w dużej części. a ja miałam dzień na gadanie głupot (często mi się to zdarza), a wesołe towarzystwo, było wesołe. więc było wesoło. no i się dowiedziałam, że takie staruszki jak my też mogą grać w karty (chyba skierowanie głównie dla dzieci) i bawić się nimi lepiej niż dzieci. które skojarzeń głupich mają mniej niż dorosłe chłopaki. no nie ważne. ważne, że można jednym wypadem naładować się dobrą energią na dwa dni, albo i dłużej. 
a przeczytałam dziś piękne filozoficzne stwierdzenie skierowanie do mnie. się mi spodobało więc się nim dziele. prawa autorskie znów zastrzeżone. "światło jest podstawą życia, przyczyną fotosyntezy - a więc i prowokatorem życia. czy można więc inaczej wyrazić emocje, niż przez igranie ze światłem? w prostszy i bardziej dogłębny sposób?" może kontekst nie jest znany i rozumiany, ale nie musi. i nie musi się podobać,  tekst jest niby prosty, ale ma głęboki przekaz. teraz kolega będzie się rozpływał w pochwałach, ale jak na ścisły umysł (chyba??) to jest to mądra myśl wiec może. 
teraz przejdźmy do prozy życia. jadłam tam daleko w sopocie tort dacquoise z cukierni od "sowy". postanowiłam zrobić go w domu. no i piekłam. przedtem blaty bezowe. teraz przekładałam masą. nie wiem czy wyszedł jak oryginał bo chłodzi się w lodówce i czeka na swoją kolej. jednak nie wyszedł on zbyt fotogeniczny, więc nie wiem czy wpis z nim powstanie, jednakże zaznaczam, że robiony był, a czy jest dobry to w kolejny poście.
a teraz miłej nocy wszystkim życzę i znów przepraszam za pisanie głupot :)

środa, 28 sierpnia 2013

53 - wpis wakacyjny

zebrałam się w sobie i postanowiłam, że dziś napiszę trochę o pobycie w sopocie, wstawię zdjęcia i w ogóle podzielę się kawałkiem siebie z czytelnikami. a czy czytelnicy będą chcieli to czytać i oglądać i czy blogger to zniesie to się zobaczy w trakcie.
a na początku jeszcze chciałam poinformować tych, którzy nie zauważyli, że na końcu strony pojawiła się możliwość polubienia bloga na facebooku. męczyłam się z tym wczoraj bardzo, bo ogólnie to ciemna jestem jeśli chodzi o komputer, a nie chciałam znów kolegi męczyć. najważniejsze, że JAKOŚ się udało i teraz mogę szybciej do was trafiać. więc kto nie polubił to zapraszam.
a jeśli chodzi o dzisiejszy wpis. to tak. zdjęcia są nieobrobione, a po ostatnich zdarzeniach to nie wiem czy takie surowe mogę dodawać. ale w sumie... nie muszą być one jakieś ekstra, super. widać o co chodzi i o to chodzi ;)

a więc zacznę od początku, gdzie moje nastawienie wyjazdowe było minimalne i niezbyt chętna byłam do wyjazdu. ale. spakowałam co trzeba. kwiatki, korale, ubrania, balsam do opalania (który raz działał za bardzo, a raz w ogóle) i garstkę dobrego humoru, która z każdym dniem się zwiększała. więc wyruszyliśmy rano albo jak kto woli w środku nocy, jakoś po trzeciej. ekstremalna godzina jak dla mnie. (a tak między nami to dziś z małymi przerwami przespałam prawie cały dzień. ale pierwszy raz w ciągu tych wakacji. i w końcu czuję, że to nie był zmarnowany czas). jechaliśmy, jechaliśmy. chociaż w sumie to nie tak długo bo wszyscy się zdziwili, że tak szybko, bez przekraczania ograniczeń. ale nie wiem dokładnie ile czasu to zajęło. drogę powrotną bardziej kontrolowałam. droga "tam" to było dla mnie podziwianie chmur (których w górach jakoś mniej widać), spanie i granie z rodzeństwem w tysiąca. czyli pierwsze zdjęcia. zdjęcia chmur. przez samochodowe okno.



wtorek, 27 sierpnia 2013

52 - chyba znowu bez tytułu

miało być o wakacjach, ale wybieram zdjęcia (już chyba ze czterdzieści - w sumie to nie wiem czy mogę tyle dodać...) i nie mogę się zdecydować. trudna praca. miałam iść spać, ale jakoś mi się odechciało. ludzie mnie osłabiają. na szczęście nie wszyscy. i są ci wspaniali, z którymi tak bardzo chciałam być w zakopanym wczoraj i dziś, ale niestety nie mogłam. i są tacy którzy jednym stwierdzeniem rozśmieszą mnie tak, że nie mogę się opanować, są też tacy którzy wiecznie mają problemy. ale o nich chciałaby nie słyszeć. 
a więc nie będzie to wpis wakacyjny. jest to wpis rozluźniający. mogę napisać o jakiejś głupocie. na przykład o tym, że kwiatki mi zakwitły jak mnie nie było, albo że spaliłam sobie plecy w ostatnim dniu pobytu na plaży, albo o tym że kupiłam dwa zestawy foremek do ciastek, albo o tym, że mam tyyyle nowych ozdób do włosów, albo o tym, że stęskniłam się za mandoliną i dziś troszkę grałam. o wszystkim mogę napisać. a tak w sumie o niczym konkretnie nie mam zamiaru pisać. po prostu wystukuję kolejne literki, trochę ze złości, trochę z frustracji, która od jakiegoś czasu się gromadziła. i nie jest ona zła, złą nienawiścią. powstaje z bezsilności. bo czasem na pewne rzeczy nie mamy wpływu, a chcemy je uwidocznić. ja mam bloga, na którym mogę pisać cokolwiek i bardzo przepraszam moich czytelników jeśli czasem wpisy są za bardzo osobiste i takie dla mnie. ten dzisiejszy taki jest. potrzeba wygadania, gdy nie ma nikogo w pobliżu. a blog - ekran komputera słucha i nie narzeka, więc czasem go wykorzystuję.
teraz robię sobie przerwę żeby przeczytać co tam wcześniej nawymyślałam i zaraz dokończę. przeczytałam. i stwierdziłam, że przecież i tak potencjalny czytelnik nie wie kiedy i co napisałam. no ale. to moja głupota. a nie skasowałam tego, bo rzadko kasuję to co napisałam. stwierdzam, że to wychodzi z serca i nie ma się czego wstydzić. jest jak jest i rzeczywistości się nie zmieni. 
ale. teraz pozytywnie. już się uśmiecham, może jeszcze poczytam. (teraz "ojciec chrzestny" jest na tapecie) i idę spać.
buziam wszystkich czytających. tych  w dobrych nastrojach i tych w gorszych. wszystkich.

niedziela, 25 sierpnia 2013

51 - powrót

jestem i przeżyłam. internet miałam tylko raz na krótko. ale nie odczułam tego aż tak bardzo jak myślałam, że odczuję. a gdy mi było gorzej puściłam głośno muzykę i zajęłam się obrabianiem zdjęć na bloga, które pojawią się w następnym poście. w następnym ponieważ dziś nie mam już siły. a wjazd zakończył się lepiej niż mogłam się spodziewać. koncertem z mandolinami na słowacji. przyjechałam praktycznie w ostatniej chwili i prosto z trasy pojechałam na koncert. ale było warto, bo choć nie graliśmy długo to zobaczyłam wspaniałych ludzi przy których humor od razu się poprawia. a co do wyjazdu. było słońce, deszcz, wiatr, wysoka i niska temperatura. cały przegląd pogodowy. ale nie narzekam. a tu zapowiedź kolejnego posta.


środa, 14 sierpnia 2013

50 - na okrągło

przy ostatnim poście dopiero jak klikałam "opublikuj" to zorientowałam się, że nie ma jednak tytułu. ale nie chciałam już tego zmieniać. tak miało być.

a co dziś? pakowanie. wyjeżdżam z rodziną do sopotu i choć od początku byłam przeciwna (i chyba nadal jestem) to jednak jadę. spakowane mam już najważniejsze czyli spinki do włosów, korale i chustki. 
pięćdziesiąty post. i chyba dłuższa przerwa w blogowaniu bo internetu chyba mieć nie będę. no chyba, że w jakiejś galerii dorwę wi-fi to coś skrobnę. 
ale zostawiam posta, żeby się koleżanki nie nudziły, te które czytają ;) 

no i to by było tyle. zostawiam skrzypce, mandolinę. smutno będzie bez żywej muzyki i bez muzyków, którzy ją tworzą, ale jakoś wytrwam.

do napisania. i życzcie mi żeby nie padało cały czas. 

niedziela, 11 sierpnia 2013

49 -

hmmmm, czyżby dopadła mnie starość i rutyna. w sumie to do dzisiejszego posta się zmusiłam, bo stwierdziłam, że dawno nic nie było. nic mądrego, ani pouczającego. o ile ja w ogóle mogę mądre rzeczy pisać.
no ale... teraz pisząc te słowa, nie mam jeszcze tytułu. może do końca mojej wypowiedzi jakiś tytuł się nasunie, mam taką nadzieję.
jakoś energia ostatnio mnie opuszcza, tak powolutku, na chwilę wróci, a potem, tak jak mojej koleżance, włącza mi się tryb leniwca. i nic się nie chce. nawet podnieść z łóżka. starość? upały? brak perspektyw.... hahahah nie no. tu to sama się rozbawiłam. perspektyw nie mam, bo mieć chyba nie chce. w sumie to żyję z dnia na dzień i tylko piątek jest zawsze z góry zaplanowany w dwie próby, a reszta to jak wyjdzie tak będzie. a perspektywy na dalszą przyszłość u mnie nie istnieją. nie wiem co bym chciała robić i kim być w przyszłości więc nie mam się o co bać. a że zawsze powtarzam, że nie chcę mieć faceta (kobiety też nie) to w sumie nie mam się o co przejmować. no chyba, że to brak planów na przyszłość powoduje takie otępienie mojego organizmu. nie mam się czym przejmować to reakcje się spowalniają, aż całkiem zanikną.
dzisiejszy tekst będzie się zaliczał do tych z serii głupich. może nawet zrobię nową etykietę żeby je skatalogować.

a wracając do niechcenia faceta i rozmowy z moją siostrą, że to może oni mnie nie chcą i jej złota myśl:

piątek, 9 sierpnia 2013

48 - refleksja do recenzji cyklu o tytułowym greyu

czytałam tą książkę dość dawno, ale dopiero teraz dotarło do mnie, że musiała ona należeć do jakiegoś gatunku. a więc jest to erotyk. no i w związku z tym muszę trochę cofnąć moje wcześniejsze spostrzeżenia jakoby było tam za dużo seksu. to tak jakbym się czepiała, że w kryminale do siebie strzelają, albo że w przygodowej ktoś wypłynął łódką na wycieczkę. po prostu nie myślałam o tym w ten sposób. i nie bronię tej książki, ani nie zamierzam się nią chwalić w towarzystwie, ale teraz gdy dotarło do mnie, że na tym miała polegać to jakoś bardziej ją szanuję. no. to by było tyle. męczyło mnie to i musiałam napisać, nawet o takiej późnej porze.


a tu podrzucam linki do wcześniejszych recenzji:
pięćdziesiąt twarzy greya
ciemniejsza strona greya
nowe oblicze greya

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

47 - kontrabas

stało się tak, że miałam wczoraj okazję grać na kontrabasie razem z góralską kapelą (skład czteroosobowy, więc biorąc pod uwagę, że ja grałam to trochę marny). no ale co tam... kolega stwierdził, że nie było tak najgorzej jeśli ludzie siedzieli na widowni i dalej nas słuchali. tak. graliśmy na scenie. ja bez żadnej wcześniejszej próby. ale tu znowu potwierdziło się to co pisałam już niejednokrotnie, wspaniali ludzie i muzyka to najlepsze połączenie. bo dobrzy ludzie mają to do siebie, że są dobrzy. i pomagają zawsze, nawet jak im się chce śmiać, w tym wypadku ze mnie. ale co tam publiczność, co tam fałsze ważne, że my się pośmialiśmy i pograliśmy wspólnie.

a tu moja mina, niezbyt pewna siebie, ale zadowolona:



ps. nie polecam chodzić po słońcu w koralach i bluzce na ramiączkach, bo po takim zabiegu można wyglądać jak zebra. mam nadzieję, że to jakoś minie.

czwartek, 1 sierpnia 2013

46 - coś

miałam coś wymyślić. ale jakoś mózg mi gorzej ostatnio pracuje. a jedyne co mi przychodzi na myśl to to, że muzyka to potężna siła. jednoczy ludzi. łamie bariery. pomaga nawiązać nowe znajomości. daje radość. powoduje uśmiech na twarzy. uczy współpracy. dziwi. szokuje. daje spełnienie, dumę. można przy niej śpiewać, tańczyć, śmiać się, płakać. i choć to są moje początki na skrzypach, to granie ze wspaniałą kapelą, nawet jeśli tylko momentami, daje taką radość, że trudno to opisać słowami. każdy wie, że jest ważny i potrzebny. a zobaczyć zaskoczoną/zdziwioną minę ojca, który patrzy jak jego syn wywija na skrzypcach jest bezcenne. świat bez muzyki byłby smutny. ona sprawia, że granice nie istnieją. nie ważne jaka narodowość, nie ważne czy ktoś konkuruje z kimś w konkursie. jeśli jest muzyka, barier nie ma i wszyscy chcą tworzyć to wspólnie, dla wspólnego dobra. 

a przy okazji chciałam podziękować pewnej osobie, że motywuje mnie do powstawania postów, bo: "nie ma co czytać". i znajduje odpowiedź na moje głupie rozterki życiowe. dzięki A. ;)

piątek, 26 lipca 2013

45 - włosowe ozdoby

do powstania tego posta zainspirowała mnie koleżanka, która spotkawszy mnie w sklepie powiedziała: "o iza, poznałam cię po kwiatku". tak więc jestem rozpoznawalna dzięki kwiatkom we włosach? czy to dobrze? nie wiem, ale lubię. a stwierdzenie "każda wariatka ma na głowie kwiatka" może być i ja się na niego nie obrażę. a kokardki... że niby dla dzieci, przekroczyłam dwudziestkę więc mogę się odmładzać :)


moje ulubione to te z h&m'u niezbyt duże (na zdjęciu biały, beżowy, czerwony i czarny) kwiatki. fajnie pasują do rozpuszczonych włosów i do koka. te dwie duże róże dobre są na jakieś większe okazje bo tak na co dzień to za duże jednak. a kokardki pasują do wszystkiego: koka, warkocza, rozpuszczonych. no i są urocze. i sama nie wiem czy mam ich dużo czy mało, bo ja jak jestem w sklepie to chciałabym kolejne i kolejne a jednak hamuję się bo wydaje mi się, że jest ich za dużo już.
a jeśli chodzi o brak hamulców na zakupach. to zawsze jestem chętna i znajdę pieniądze na: korale, ozdoby do włosów, apaszki/chustki/szaliki, książki i foremki do ciastek/akcesoria do pieczenia. jak znajdę więcej czasu to porobię zdjęcia moich innych pokaźnych kolekcji, o których wspomniałam wcześniej. 

44 - recenzja "sprzedana. moja historia"

sama już nie wiem jak trafiłam na tą książkę. teraz chyba żałuję, bo myślałam, że takie rzeczy nie mogą być prawdą, że zdarzają się tylko w filmach. choć wiedziałam, że gdzieś na świecie pojawia się problem handlu ludźmi to nigdy tak naprawdę się nad tym nie zastanawiałam. straszne jest to jak człowiek może zostać poniżony, pozbawiony tożsamości, wolnej woli...

autor: sophie hayes
tytuł: "sprzedana. moja historia"
skala 1-10: 10

10 punktów w mojej skali, ale nie wiem czy można oceniać taką książkę, powinna dostać 0 pkt za to co opisuje, ale ta maksymalna ilość punktów jest dla autorki, za to, że opisała swoją historię i jest ona przestrogą dla innych ludzi. uświadamia jakie bydlaki (bo inaczej się takich ludzi nazwać nie da) chodzą po ziemi i żyją, może nawet wśród nas...

środa, 24 lipca 2013

43 - skąd tacy ludzie?

zastanawiam się czy zasługuję na takich ludzi jacy mnie otaczają. niesamowite kuzynki, które godzą się nawet na moje najgłupsze pomysły (a jedna nawet nowe słowa specjalnie wymyśla dla mnie), cudowne koleżanki (kożelanki) w tym szczególnie jedna, która ostatnio przyjechała taaaaki kawał żeby na chwilę się ze mną spotkać (chciała żeby ją uwiecznić na blogu, który też pilnie czyta choć nie wiem dlaczego). no i reszta kożelanek, które zawsze są chętne na grę w tysiąca i wyjście na obiad. no i są też wspaniali koledzy, którzy najpierw się pośmieją, a potem pomogą niezależnie od sytuacji. no i zastanawiam się czym sobie na nich zasłużyłam, bo oprócz tego że czasem upiekę ciastka i powiem coś głupiego to nie mam nic więcej do zaoferowania. no ale cieszę się, że takie osoby są i akurat znajdują się w moim otoczeniu. może głupio sentymentalny post, ale jest taki bo mogę takiego napisać. buźka dla wszystkich czytających, no i dla tych wspaniałych osób.

poniedziałek, 22 lipca 2013

42 - recenzja "ultimatum bourne'a"

nie wiem co napisać. koleżanka powiedziała żebym nie udawała, że chcę coś mądrego napisać bo i tak nie wyjdzie. no ale ja się zawsze staram. dla tych co czytają chcę żeby to było dobrze zrobione. a co wychodzi to sama nie wiem. no ale do rzeczy. przeczytałam kolejną część dotyczącą historii jasona bourne'a. i znów jestem pod wrażeniem i to niemałym.

autor: robert ludlum
tytuł: "ultimatum bourne'a
skala: 1-10: 10

i znowu ocena 10. ale nic nie poradzę na to, że tego typu książki przemawiają do mnie bardziej niż jakieś lekkie romanse czy przygodowe (choć i takie bardzo lubię, ale tylko wtedy gdy potrzebuję się odprężyć psychicznie). tutaj cały czas się coś dzieje. główny bohater jest już starszy, szczęśliwy, ale jednak cały czas niepokoi go obecność, gdzieś na świecie, jego największego wroga carlosa. ponownie zaczyna się polowanie. obaj pragną śmierci przeciwnika, z różnych powodów, ale jednak dążących do tego samego. carlos ma do stracenia tylko swoje życie, a webb (który musi obudzić w sobie bourne'a) ma rodzinę, której nie pozwoli skrzywdzić. potworna walka z czasem, przeciwnościami, ludźmi to spotyka naszego bohatera. czy on to wytrzyma i czy wygra walkę na śmierć i życie? walkę, z której tylko jeden może wyjść żywy...

piątek, 19 lipca 2013

41 - okrągłe liczby

wchodzę sobie przed chwilą na bloga a tu taka miła niespodzianka: 40 postów i 800 wejść na bloga. nie wiem czy to dużo czy mało, nie wiem jakie powinny być takie statystyki, ale ja się cieszę z tego co jest i że ludzie czasem czytają i czasem się podoba. 


40 - powtórka muffinów i cannelloni

zdjęcia które pokażę są z środy, ale nie miałam czasu wcześniej pisać. tak naprawdę to aparat z kartą pamięci był za daleko od komputera i mi się nie chciało, ale wersja oficjalna to brak czasu.
muffiny z borówkami tak nam posmakowały, że robiłam je jeszcze i jeszcze. tym razem w większych foremkach bo już mi nie zależało na ilości ale na jakości. no i to były najprawdziwsze muffiny. nie za słodkie bo owoce zapewniały odrobinę kwasowości, nie za suche, bo ciasto jest super. no po prostu idealne, a najlepsze na drugi dzień (trzeciego nie doczekały to nie wiem jak smakują).
podrzucam kilka zdjęć takich większych:



poniedziałek, 15 lipca 2013

39 - muffiny z borówkami

chodziły za mną muffiny. znów. ostatnie robiłam w piątek a już w sobotę chciałam kolejne. ale jakoś czasu brakowało. a ja odsypiałam senne zaległości. ale dziś mama kupiła borówki i stwierdziłam, że nie chcę dłużej czekać. a, że miałam jeszcze nieużywane foremki, które dostałam na urodziny to pretekst był podwójny. więc wzięłam się do roboty. przepis na ciasto podstawowe na muffiny z drugiego numeru kukbuka, który zacytuję. a moim dodatkiem są borówki. w zasadzie do tego ciasta można dodać każdy składnik i wyjdą dobre. w zależności od zachcianki składniki mogą się zmieniać a smaki mnożyć.

a więc potrzeba:

1 i 1/2 szklanki mąki pszennej
1 i 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
120 g masła
3/4 szklanki cukru
2 jajka
1/2 szklanki maślanki lub mleka 3,2% (u mnie mleko domowe)

borówki (lub każdy inni składnik w dowolnej ilości, ale jakiejś rozsądnej)

ja od razu robiłam z podwójnej porcji, bo ta podana jest tak mała że nie opłaca się brudzić naczyń

zaczynamy od przygotowania urodzinowych foremek, aby czekały spokojnie na swoją kolej. gdy korzystamy z silikonowych nie trzeba ich niczym smarować, gdy mamy metalowe, trzeba je wysmarować masłem, albo użyć papierowych papilotek.



38 - słońce

słońce gdzie jesteś??? łapie mnie coś na kształt jesiennej depresji. ciemno, buro, deszczowo a mi się chce tylko spać. i pojawia się widmo powrotu na uczelnię.
słoneczko wróć!




tamten wpis powyżej robiłam rano i jeszcze nie byłam do końca obudzona. teraz (13.30) wiem, że mój jesienny nastrój potęgował jeszcze wszechobecny zapach suszonych grzybów, gruby sweter i apaszka. to już naprawdę jak jesień. ale wciąż czekam na słońce i mam nadzieję, że się doczekam.

sobota, 13 lipca 2013

37 - muffiny pomarańczowe z kawałkami czekolady

uwielbiam ten przepis. jak nie wiem co upiec to pierwsza myśl: "muffinki pomarańczowe". i choć w lecie nie jest pomarańczowy sezon to można trafić na fajne pomarańcze i piec pyszne babeczki. przepis kilka lat temu usłyszany w telewizji i zapisany, ale nie pamiętam w jakim programie i jakiego autora. jednak tyle razy już je piekłam, że czuję się odpowiedzialna za ten przepis, a strona w moim zeszycie z przepisami, z tym akurat przepisem, jest najbardziej zużyta i widać, że piekę przy niej ciastka.

potrzeba:

2 jajka
150 g cukru
2 pomarańcze
mleko (ok. 100 ml)
100 g masła
100 g czekolady (różne rodzaje)
szczypta soli
1/4 łyżeczki sody
1 łyżeczka proszku do pieczenia


  •  masło roztapiamy i odstawiamy do ostygnięcia
  • ścieramy skórkę z pomarańczy, a następnie wyciskamy sok i dolewamy do niego tyle mleka aby było 200 ml płynu

czwartek, 11 lipca 2013

36 - oddziaływanie posta poprzedniego

poprzedni wpis spotkał się z odzewem ze strony moich koleżanek. jedna postanowiła sama spełnić zakrętkowy nakaz i... "nie czekaj, zrób to - wkręć izę". no i wkręciła mnie, a ja się dałam wkręcić jak małe dziecko. ale jakoś przeżyłam. kolejna koleżanka znalazła wyzwanie dla mnie i w taki oto sposób mam nie czekać tylko na kolejnej próbie zatańczyć grając na skrzypcach. coby tańczyć i grać jednocześnie i nic nie tracić. ciekawe czy mi się uda, może jutro spróbuję... 

a dla mnie ten zakrętkowy nakaz zrobił tyle, że podzieliłam się blogiem z większą ilością osób za pośrednictwem mojego fejsa. w taki oto sposób zyskałam ponad sto wejść jednego dnia. ciekawe ile osób pozostanie i będzie mnie czytać dalej.